Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Zajazd

Zajazd

         Martyna Wiśniewska całe życie przed czymś uciekała, z domu rodzinnego w Przemyślu uciekła od ojca tyrana domowego, który brutalnie narzucał swoje zdanie oraz punkt widzenia świata wszystkim domownikom. Później osiedliła się na drugim końcu Polski, na obrzeżach Szczecina. Miała kilka nieudanych związków z partnerami, którzy okazywali się kalką typu charakterologicznego jej ojca. Opuszczała ich z obawy przed utratą niezależności oraz godności jako kobiety. Cieszyło ją jedynie, to że nie powołała na ten świat kolejnej nieszczęśniczki zdominowanej przez mężczyzn. Brak doświadczenia macierzyństwa jej nie doskwierał, czasy się zmieniały, już nie każdy musiał tworzyć rodzinę, singlowanie zaczęło być w modzie.  Przez kilka ostatnich lat jej życia nie miała czasu wolnego miotając się między pracą aktywnej biznes woman, a działalnością w licznych organizacjach feministycznych oraz stowarzyszeniach promujących ateizm. Kochała życie z dużą dozą adrenaliny. Nie lubiła zatrzymywać się w miejscu, poddawać refleksji nad tym co minęło, szukać zakotwiczenia w pozytywnych wspomnieniach z przeszłości, jak zresztą każdy, kto nie miał dobrego dzieciństwa. Pewnego poniedziałkowego popołudnia jej mała stabilizacja została przerwana telefonem od dawno nie widzianej i nie słyszanej matki, która poinformowała ją o ciężkiej chorobie ojca, niestety nowotworowej. Być może zostały mu już tylko, dni, a być może godziny. Prosiła o pilny przyjazd do domu rodzinnego. Przebąkiwała coś o dobrym momencie na pojednanie. Od kilku dni w Przemyślu zrobiło się tak jakoś rodzinnie, z różnych zakątków Polski do chorego ojca przyjechało także rodzeństwo Martyny. Każdy zrozumiał powagę sytuacji. Nikt nie chciał się rozstawać w gniewie i z niedomówieniami. Nadszedł czas, żeby zamknąć pewien rozdział w historii rodziny. Martyna wzięła we wtorek urlop na kilka dni i udała się swoim Renault Megane przez cała Polskę do rodzinnego domu. Ojciec w końcu to ojciec. Przez całą drogę prześladował ją pech. Kilka razy jej podobizna została uwidoczniona przez fotoradary, zwolniła by nie przekroczyć dopuszczalnego limitu punktów karnych. Dwa razy złapała gumę. Po drodze do Warszawy przytrafiły się jej także dwa wypadki i musiała korzystać z czasochłonnych objazdów. Ponadto dopadła ją okropna migrena, żelazna obręcz zaciskająca się na skroniach doprowadzała ją do szału, czarne klapki na oczach i zapowiadające swoje rychłe nadejście wymioty sprawiły, iż doszła do wniosku, że musi zatrzymać się na długi odpoczynek i nocleg. Nie lubiła jeździć nocą. Kiedyś o mało nie zginęła pewnej ponurej jesiennej nocy pod Zgierzem. Poszukiwała malutkiego zajazdu, przy trasie K-17 i taki znalazła kilka ładnych kilometrów za Warszawą w miejscowości Kogucin. Marzyła o kawie, ciepłym prysznicu i wygodnym łóżku. Zaparkowała swoje auto na parkingu niewielkiego motelu o wdzięcznej nazwie ,,Zajazd pod Czerwonym Kurem”. 

                            **********

         Tomasz Kozłowski, mimo iż był mężczyzną w sile wieku w dalszym ciągu pozostawał pod wpływem przykrych wspomnień z dzieciństwa. Jako mały chłopiec wychował się bez ojca. Nie znał go, a jego matka nigdy nie powiedziała mu kim był ten człowiek. Jako dziecko marzył o ojcu, kreował go sobie na herosa, hodował w swej świadomości wyidealizowany jego obraz. Nienawidził natomiast matki, która była kobietą złą i apodyktyczną. Jej skrzekliwy głos napawał go odrazą. Maria Kozłowska była zgorzkniałą nauczycielką, która przez całe życie pod maską stonowania i powściągliwości ukrywała swoją nienawiść do całego świata i alkoholizm. Z powodu jej niekontrolowanych wybuchów złości mały Tomek nabawił się ciężkiej nerwicy. Pojawiły się u niego moczenia mocne. Matka każdego ranka, jak tylko stwierdziła, że materac łóżka jest wilgotny, gwałtownym ruchem zrywała prześcieradło, owijała nim nieszczęśnika i tłukła czym popadanie na oślep. Od tej pory każdy ranek kojarzył się Tomkowi z zapachem uryny, strachem i bólem. W chłopcu narastała nienawiść do całego świata, do ludzi, do matki, która całe zło uosabiała. Malec szukał słabszych od siebie istot i je krzywdził. Nie odczuwał emocji współczucia i empatii wobec psów, małych szczeniąt, które przypiekał nad ogniskiem, wobec kotów które oblewał benzyną i  podpalał. Ogień go fascynował, ogień dodawał mu siły, ogień go inspirował do nowych okrucieństw. Tomasz Kozłowski będąc krzywdzony, sam krzywdził, kostki domina przemocy zostały puszczone w ruch. W okolicy, gdzie mieszkał chłopiec doszło do kilku podpaleń, nawet groźnych, nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Podobno przy pożodze znaleziono jakieś dowody, ale nikt nikogo za rękę nie złapał, sprawcy nigdy nie wykryto.  Seria tak nagle jak się zaczęła, tak też i nagle się skończyła. Tomasz dorósł, ukończył szkołę średnią, później studia o kierunku hotelarstwo. Matka zmarła na skutek toksycznego działania alkoholu etylowego, spożytego w nadmiernej ilości, jak to napisał biegły anatomopatolog w swoim raporcie opartym o wyniki badań analitycznych.  Kozłowski spieniężył cały swój majątek i zainwestował go w niewielki motel w Kogucinie przy trasie numer K-17, który nazwał ,,Zajazd pod Czerwonym Kurem”. Jak każdy mizoginista lubił pracować sam i był jednoosobową obsługą tego przybytku. Mimo, iż zamknięty w sobie, nad wyraz poważny, budził zaufanie wśród klientów, którzy doceniali jego profesjonalizm i gościnność. Pewnego późnego wtorkowego popołudnia Tomasz usłyszał na parkingu przy zajeździe chrzęst żwiru pod kołami Renault Meganne na szczecińskich rejestracjach. Z auta wyszła samotna kobieta w średnim wieku. Z bagażnika wyciągnęła walizkę na kulkach i skierowała się do niewielkiej recepcji. Na twarzy Tomasza Kozłowskiego pojawił się złowrogi, delikatny uśmiech, a oczy zrobiły się zimne jak arktyczny lód, ale ta mikroekspresja trwała tylko ułamki sekund, trzeba było znów przybrać maskę dobrodusznego hotelarza, pragnącego za wszelką cenę zadowolić utrudzonego drogą przybysza. Zajazd tego dnia świecił pustkami.

                            ************

         Recepcjonista i właściciel zajazdu w jednej osobie budził zaufanie. Rówieśnik, z lekką nadwagą, w okularach z rogową oprawką, z zarostem w stylu Johnego Deppa, o miłym, łagodnym głosie i powolnych ruchach oraz melancholijnym uśmiechu uśpił czujność w Martynie Wiśniewskiej. Wynajęła pokój jednoosobowy na jedną noc z kolacją i śniadaniem. Tomasz Kozłowski przydzielił jej przytulny pokoik od strony pięknego ogrodu z zabytkową studnią w jego centralnej części. Jakże przyjemnie było znaleźć się pod strumieniem chłoszczących zdrętwiałe wymuszoną czasie jazdy pozycją ciało strug ciepłej wody z prysznica. Cale zmęczenie odpływało. Migrena ustępowała. Podana na kwiecistej tacy do pokoju aromatyczna kawa wraz z kolacją składającą się z sałatki greckiej, frytek i grillowanego steku polanego żurawiną, sprawiły iż Martyna  chciała już tylko zapaść się w regenerujący sen na wygodnym, szerokim łóżku, stojącym pod oknem. Szybko zrobiła się senna. Zapadła w sen. Nie widziała, jak Tomasz Kozłowski umieścił przez zajazdem tablicę informującą, iż  w zajeździe brak jest wolnych miejsc. Dziwne, przecież ,,Czerwony Kur” nie doświadczał inwazji podróżników. Nastała noc, niebo było bezchmurne, wiał ciepły wietrzyk od strony pobliskich pól i łąk. Słychać było tylko cykające świerszcze. Ćmy starały się wzlecieć jak najwyżej, ku księżycowi, który tej nocy był taki wielki i w pełni prezentował swoje walory.

                                    **********

         Martyna kładąc się spać zamknęła drzwi do swojego pokoju na klucz, wyjęła go z zamka i położyła na komodzie koło łóżka obok torebki z babskimi bibelotami. To był jej błąd, nie pierwszy i nie ostatni tej nocy. Śniąc przeniosła się daleko stąd, do rodzinnego domu. Zobaczyła oczyma duszy starą furtkę, którą  kołatał wiatr. Weszła do domu, było cicho, w salonie dostrzegła matkę, braci i siostry, wszyscy siedzieli obok otwartej trumny. Podeszła bliżej, nachyliła się i stwierdziła, że jest ona pusta. Usiadła na krześle obok, przy jakimś staruszku. W pewnym momencie poczuła na swoim prawym przedramieniu, jakąś zimną rękę. Spojrzała z obawą w bok i dopiero teraz dostrzegła w starszym mężczyźnie postać ojca, który przyłożył palec wskazujący drugiej ręki do zaciśniętych ust i szeptem powiedział do niej stanowczo ,,Uważaj”. Momentalnie obudziła się zlana zimnym potem. Otworzyła oczy. Zauważyła w poświacie księżycowej, iż drzwi jej pokoju otwierają się bezgłośnie, zaś do pomieszczenia wchodzi recepcjonista ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, sięgający do samych kostek. Wyglądał upiornie. W prawym ręku trzymał jakiś podłużny przedmiot. O Boże, to był nóż. Jego oczy w tym księżycowym świetle były martwe. Martyna bała się nawet oddychać, była zahipnotyzowana jak ofiara węża, który najpierw odbiera duszę, a później atakuje. Całe dotychczasowe życie momentalnie przeleciało Martynie przed oczami. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat,  zaczęła się modlić w duchu, żeby to był tylko koszmar, z którego obudzi się, otrząśnie i stwierdzi że to była tylko mara. Niestety to działo się tu i teraz. Ostentacyjny ateizm prysł w niej jak bańka mydlana. Postanowiła, że musi żyć, musi walczyć z tym zwyrodnialcem, musi jeszcze spotkać się z ojcem, nie może zginąć z dala od domu w tym upiornym zajeździe. Jej ostatni partner był zagorzałym karateką. Kiedyś Marek dał jej kubotan, niepozorny, metalowy przyrząd, ostrokończysty, w kształcie długopisu, pozwalający atakować newralgiczne punkty na ciele. Martyna wykorzystała go jako brelok do kluczy. Klucze wraz z kubotanem znajdowały się na szafce koło łóżka w otwartej torebce. Tymczasem recepcjonista zamknął za sobą drzwi tak samo bezszelestnie, jak je otworzył. Nóż odłożył na komodzie przy drzwiach i powoli zaczął zbliżać się do łóżka ze śpiącą Martyną. Kiedy był już przy jej nogach i zaczynał się nad nią pochylać, kobieta zerwała się błyskawicznie, pochwyciła kubotan z pękiem kluczy i głośno krzycząc uderzyła go z całej siły ostrą krawędzią w szyję. Uderzenie było jedno, ale śmiertelne, doszło do podrażnienia nerwu błędnego w zatoce szyjnej i odruchowego zatrzymania akcji serca. Tomasz Kozłowski zwalił się na kolana, na moment w jego martwych oczach pojawiło się zdziwienie, ale to był tylko moment, bo gdy upadł cały na wznak, na podłogę, w jego martwych oczach nie było już nic, nie żył. Sprawdziła puls, nie wyczuła go. Zapach uryny uderzył w nozdrza Martyny. Zabiłam człowieka, zabiłam człowieka, zabiłam człowieka, Martyna powtarzała ten zwrot jak mantrę. Nie chciała iść do więzienia. Nie zadzwoniła na Policję. Postanowiła uciekać czym prędzej. Ubrała się i  pospiesznie spakowała. Zamierzała jak najszybciej opuścić to makabryczne miejsce. Wsiadła do samochodu i trzymając ręce na kierownicy zastygła w stuporze. Zaczęła na chłodno myśleć o całej sytuacji. Musi usunąć zwłoki, a dopiero później może uciec. Zmusiła się do pójścia do pokoju, gdzie rozegrał się jej dramat i nadludzkim wysiłkiem przeniosła zwłoki do ogrodu.  W świetle księżyca zwróciła uwagę na studnię. Udało jej się wrzucić ciało Kozłowskiego przez otwór  do jej wnętrza. Głośno chlupnęło. Nie wypłynął. Zlana potem wsiadła do samochodu i ruszyła z piskiem opon.  Na trasie nie było praktycznie żadnego ruchu. Za Lublinem na jej telefon komórkowy zadzwoniła matka. Spojrzała na zegarek. Była 4:21. Matka powiadomiła ją, iż dwie godziny wcześniej, we śnie zmarł jej ociec. Kobieta tonęła we łzach…Nie zdążyła…

                             **********

         Martyna dotarła do Przemyśla. Nie wiedziała jak tam dotarła. Jechała jak na autopilocie. Zabiła człowiek i jechała na pogrzeb ojca. Ceremonia odbyła się następnego dnia. Po raz pierwszy od wielu lat poszła do spowiedzi. Pogodziła się z Bogiem. Opowiedziała spowiednikowi o całym zajściu. Kapłan związany tajemnicą spowiedzi poradził jej by powiadomiła organy ścigania o cały zajściu, gdyż inaczej będzie już uciekać całe życie, a Martyna pragnęła teraz tylko jednego, przestać wreszcie uciekać. Wspólnie z rzeszą Policjantów udała się do zajazdu w Kogucienie i pokazała miejsce, gdzie ukryła zwłoki Kozłowskiego. Jakież było zdziwienie funkcjonariuszy, którym pomagali strażacy, gdy pierwszym wyciągniętym z wody ciałem okazały się zwłoki kobiety. W sumie było ich jeszcze siedem. Tomasz Kozłowski skrywał mroczną tajemnicę swojej nienawiści do kobiet. Za każdym razem, gdy ginęła z jego ręki jakaś samotna podróżna, wyobrażał sobie że to jego znienawidzona matka. Zabijał ja na nowo, wciąż i wciąż i nigdy by nie przestał, gdyby nie pewna podróżna, posiadająca przy pęku kluczy pewien niepozorny przedmiot oraz starszy mężczyzna, który nigdy nie przestał kochać córki i telepatycznie odwiedził ją we śnie, w momencie, gdy najbardziej tego potrzebowała. Prokurator umorzył prowadzone wobec niej śledztwo o zabójstwo Tomasza Kozłowskiego z uwagi na działanie w ramach kontratypu obrony koniecznej. Martyna zaczęła wierzyć…, że musi Coś być, Coś więcej niż tu i teraz. Zaczęła dziękować ojcu, mimo że nie było go już wśród żywych. Wreszcie się z nim pogodziła i nie musiała już uciekać…

                                      KONIEC                    


autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-05-09




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor