Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Kapral

                                   Kapral

Starszy chorąży Grzegorz Bosacki przed wstąpieniem do Grupy Reagowania Operacyjno – Manewrowego nazywał się zupełnie inaczej – Marek Berkowski.  Siły specjalne RP zapewniły mu nową tożsamość i posłały na front walki z terroryzmem poza granicami Polski. Nikt już nie pamiętał, że Berkowski był sierotą, którego rodzice i starszy brat zginęli na początku lat osiemdziesiątych w wypadku drogowym spowodowanym przez pijanego kierowcę Jelcza. Chłopiec trafił do bidula, skąd po ukończeniu osiemnastego roku życia trafił na ulicę. Miał tylko jedno wyjście, zaciągnął się na ochotnika do wojska, trafił  do oddziałów desantowo – szturmowych, gdzie poznano się na kilku jego talentach. Okazał się świetnym skoczkiem, a jeszcze lepszym strzelcem wyborowym.  Później był Pierwszy Pułk Specjalny w Bolesławcu, aż wreszcie został operatorem GROM-u. przeszedł szkolenia specjalistyczne dla snajperów NEAVY SEAL, SAS, Rangers. Był wykwalifikowanym specjalistą od eliminowania na odległość wrogów Rzeczypospolitej Polskiej poza jej granicami. Żołnierze GROM-u nie mogą przecież działać w ojczyźnie. Bosacki trafił do Iraku, a później do Afganistanu. Zaczął wykonywać  tajne misje, o których wiedziało zaledwie kilka osób w państwie. Szybko nauczył się arabskiego oraz  kilku miejscowych narzeczy. Podczas służby w Afganistanie kilkunastokrotnie zrealizował zadania, które Amerykanie powierzali bezzałogowym samolotom – Predatorom. Ojczyzna Bosackiego nie miała takich funduszy i technologii, by móc sobie pozwolić na taki wydatek rzędu wielu milionów dolarów. Posyłano więc grupy wykwalifikowanych specjalistów od ,,eliminacji” celów na bardzo niebezpieczne misje, o których wiedziało co najwyżej kilka osób w kraju. Nikt nie wydawał pisemnej zgody na zastrzelenie Al- Katura, Abu- Bikala, Al- Nuriego, czy Ben – Fataha. Wszystkie zadania były zlecane ustnie, żadnej pisemności. Wyrok sądu wojskowego zastępował pocisk kalibru 7,62 mm. W razie schwytania na obcym terenie  operatorzy GROM-u musieli liczyć tylko na siebie. Bosacki służył w wydziale Gamma, sekcji E-16. Jego celowniczym był chłopak z Podkarpacia – Czarek Adamiak. Pewnego razu pięć dwuosobowych zespołów snajperskich rozmieszczonych na jednej przełęczy zatrzymało potężny oddział czterystu ochotników z krajów arabskich, głównie z Jordanii i Jemenu,  idących na świętą wojnę z krzyżowcami w Afganistanie. Bosacki sam ,,wyeliminował” siedemnastu mudżahedinów.  Bojownicy musieli się cofnąć, żaden nie przeszedł. Arabowie nie wiedzieli wówczas, iż zatrzymał ich mały polski oddział snajperów z wydziału Gamma do zadań specjalnych.  W wydziale Gamma wszystkie nazwy wszystkich sekcji zaczynały się od ,,E”, jak ,,eliminacja”. Wydział korzystał z pomocy przewodników  i tłumaczy afgańskich,  byłych mudżahedinów od szacha Ahmeda Masuda, których jak za czasów interwencji ZSRR, nazywano ,,Duchami”.  Jeden z nich – Aram, wieczorami, przy ognisku opowiadał o wojnie z sowietami. Żołnierze radzieccy bardzo bali się wpaść w ręce duszmenów, którzy nie znali litości. Prawie każdy desantnik nosił przyklejony na piersi plastrem granat z półmetrowej długości sznurkiem.  Ci, którzy nie zdążyli się wysadzić w porę trafiali w ręce specjalistów od powolnego zadawania potwornego bólu. Tak jak w dawnych czasach stosowano nabicie na pal, gdzie ofiara konała w męczarniach przez wiele godzin. Rozrywano końmi.  Jedna z najokrutniejszych tortur polegała na sadzaniu jeńca z odsłoniętym odbytem na dzbanie z małymi wężami, przy czym naczynie było podgrzewane od spodu nad ogniskiem. Małe gady rozpaczliwe szukając wyjścia wnikały do ciała nieszczęśnika per rectum i czyniły potężne spustoszenia we wnętrzach tych, którzy zawahali się i nie pociągnęli w porę za sznurek połączony z zawleczką od granatu.  Podczas ostatniej misji Bosacki z celowniczym dotarli niespostrzeżenie na wzgórze J-345, górujące nad wioską Baktan. Celem był Al-Barzumi, lokalny przywódca partyzancki, który szczególnie wdał się we znaki Polakom. Z sukcesem zaatakował sześć konwojów. Zginęło dziewięciu spadochroniarzy,  dwóm jeńcom obcięto głowy. Dowództwo wydało ustnie rozkaz ,,wyeliminowania” watażki, który coraz bardziej - dzięki posiłkom z Jemenu - rósł w siłę. Trzy dni i trzy noce sekcja E -16 cierpliwie obserwowała teren wioski. Trzeciego dnia, tuż przed wieczorem pojawił się cel. Można było sfinalizować operację ,,Beduin”. Bosacki trafił Afgańczyka z odległości 1150 m w sam środek klatki piersiowej. Cel nie miał żadnych szans na przeżycie. Towarzysze zastrzelonego na oślep pokryli okolice wzgórza J-345 gradem kilkuset pocisków z AK-47. Snajperzy zaczęli uciekać do miejsca podjęcia przez śmigłowiec. Ostrzeliwali się. Przed dotarciem na umówione miejsce zostali zaatakowani z powietrza przez amerykański patrol, który omyłkowo wziął ich za terrorystów. Adamiak zginał od pocisku działka pokładowego, zaś Bosacki musiał w akcie samoobrony, będąc ściganym przez Afgańczyków, strzelać z karabinu snajperskiego do amerykańskiego śmigłowca. Sojusznicza maszyna została uszkodzona i wróciła do bazy, a Bosacki z bronią i nieśmiertelnikiem zabitego kolegi dotarł na miejsce zbiórki. Dopiero po powrocie do bazy spostrzegł, że jest ranny w głowę odłamkami od pocisku wystrzelonego przez Amerykanów.  Podczas badania lekarskiego wyszło, że całkowicie i nieodwracalnie utracił słuch w prawym uchu. Pojawiły się u niego zaburzenia równowagi, napady lęku. Badanie tomograficzne ujawniło także, że w płacie skroniowym ma guz wielkości 4 x 5 cm, który nie nadawał się operacyjnego usunięcia. Lekarz dał mu jeszcze około sześć miesięcy życia. Bosacki został szybko przetransportowany do kraju i przeniesiony do rezerwy. Przestano się nim interesować. Od tego czasu miał kilka telefonów. Anonimowi rozmówcy przypominali mu periodycznie, że wiąże go tajemnica wojskowa, na temat tego co robił w Afganistanie, przypominano o surowych konsekwencjach jej wyjawienia. O zdrowie nikt nie pytał. Bosacki przestał już być potrzebny. Opuszczając armię dano mu na pożegnanie kilka medali oraz nowe nazwisko – od tej pory nazywał się Tomasz Piątek.

                   **********

Tomasz Piątek zakupił niewielkie gospodarstwo rolne pod Krakowem, gdzie postanowił na łonie natury spędzić ostatnie sześć miesięcy swojego życia. W okolicy parceli znajdował się kilkunastohektarowy lat, malownicze łąki, kilka strumieni. Piątek udał się do miejscowego schroniska, gdzie spośród zgrai najbardziej nieszczęśliwych na świecie psów wybrał najbardziej okaleczonego i zmaltretowanego zwierzaka – pięcioletniego Azora, owczarka nizinnego, który nie miał jednego oka, tylnej prawej łapy, zaś jego ciało nosiło wiele blizn i poparzeń, pamiątki po sadystycznym właścicielu.  Piątek nazwał zwierzę Kapralem, a pies bardzo szybko przyzwyczaił się do nowego imienia. Posesję Piątka od lasu dzieliła kilkusetmetrowa przestrzeń ugoru. Pewnego wrześniowego poranka zwierzę wybiegło w kierunku  ściany drzew. Nigdy do niej nie dotarło. Z lasu wyszedł myśliwy, który oddał jeden strzał z dubeltówki. Trafił psa w bok. Zwierzę zaskowyczało, upadło i zaczęło się czołgać w kierunku domostwa. Piątek zauważył psa na podwórku. Podbiegł do niego i uklęknął. Z prawego boku psa ziała wielka rana, po pocisku wystrzelonym z myśliwskiej broni śrutowej. Wzrok psa zachodził mgłą, jego oddech stawał się coraz bardziej płytki. Z pyska ciekła struga krwi. Zwierzę skonało na rękach swego pana. Piątek pochował zwierzę. Następnego dnia udał się na miejscowy komisariat. Chciał ukarania myśliwego, który to zrobił. Komendant, który sam był zapalonym myśliwym i Łowczym miejscowego koła ,,Szarak 255”, wyśmiał go, nie przyjął zawiadomienia i zagroził, że jeśli nie przestanie się zajmować tą sprawą, nadal będzie chodzić po lesie, to jego też może trafić jakaś zabłąkana myśliwska kula. Piątek wyszedł z Komisariatu, wiedział że nie ma tu czego szukać. Zgodnie z diagnozą lekarską zostało mu już tylko dwa miesiące życia. Nie miał nic do stracenia. Komendant sprawdził sobie dane Tomasza Piątka w Krajowym Systemie Informacji Policyjnej i wyszło mu nawet, że ten człowiek nie ma nawet podstawowego przeszkolenia wojskowego. Dla Łowczego Madeckiego, fana militariów i myślistwa, przedstawiciela formacji mundurowej, Piątek był nikim. W najbliższą sobotę dziesięciu członków koła łowieckiego ,,Szarak 255” organizowało uroczyste polowanie w lesie bracławskim, w pobliżu miejsca zamieszkania Tomasza Piątka. Myślistwem parało się wówczas kliku byłych esbeków, milicjantów oraz podejrzanych biznesmenów. Na tablicy ogłoszeń miejscowego urzędu gminy pojawił się nawet plakat informujący grzybiarzy o łowach i zakazujący im wstępu do lasu. Po wyjściu z Komisariatu Piątek przeczytał to ogłoszenie, zaś w jego oczach pojawił się dawny błysk, taki jaki widywano u niego, gdy był jeszcze członkiem oddziału Gamma.

                         **********

W piątkowy wieczór Piątek udał się ukradkiem do pobliskiego lasu. Na plecach miał wielki wojskowy plecak.   Pracował do późna. Po powrocie do domu, wyciągnął ze schowka zdobycz po wygranym pojedynku z afgańskim snajperem – słynny karabin Dragunowa. Sprawdził optykę, magazynek, naoliwił broń.  Rozłożył strój snajpera, przygotował malowidło do twarzy. Do piersi przypiął plastrem mały przedmiot zakończony sznurkiem. Skoro świt był już na stanowisku, wśród konarów okazałej sosny górującej nad okolicznym lasem. Myśliwi nadjechali trzema samochodami terenowymi. Widział ich doskonale w świetle wchodzącego słońca.  Działali w parach. Było ich dziesięciu. Dysponowali średniej klasy sztucerami, jeden miał Mossina z optyką, a trzech dubeltówki. Dwa zespoły myśliwych weszły na oddalone od siebie o dwieście metrów ambony. Reszta szła tyralierą, którą dowodził Komendant. Karabin Piątka miał wbudowany tłumik, dzięki temu był cichy, celniejszy, daleko strzelny. Początkowo zdjął dwóch myśliwych z najdalszej ambony. Upadli jak szmaciane lalki do tyłu. Koledzy nie zauważyli ich śmierci. Ta nadchodziła dziś niepostrzeżenie. Dwóch kolejnych z bliżej ambony zostało tak trafionych, że przelecieli przez barierkę ambony i upadli na trawę pod amboną. Sześciu pozostałych myśliwych widziało to. Skryli się za drzewami i zaczęli strzelać na oślep. Trzech zaczęło uciekać w kierunku samochodów. Kiedy byli w połowie drogi, doszło do dopalenia min kierunkowych typu Claymore. Setki stalowych kulek rozszarpały ich ciała. Zostało już tylko trzech myśliwych.  Ci postanowili stoczyć walkę, zaczęli podejrzewać, iż stanowisko strzeleckie znajduje się na sośnie. Piątek umyślnie im je zdradził błyskiem lunety. Zagrzewani przez Komendanta zaczęli skokami zbliżać się w okolice drzewa. Jakieś dwieście metrów od celu dwóch z nich wpadło w zastawione pułapki w postaci potykaczy, drewniane ramiona z umocowanymi do nich zaostrzonymi palikami, wbiły się im w ciało. U jednego doszło do przerwania tętnicy udowej, a u drugiego tętnicy szyjnej. Nie mieli żadnych szans. Pozostał tylko Komendant. Piątek wymierzyło do niego i trafił w Mossina. Uszkodzony karabin wypadł z rąk łowczego. Miał tylko nóż do oprawiania dziczyzny. Piątek zsunął się po linie z drzewa, oparł karabin o jej pień, zdjął maskującą go siatkę i powoli ruszył w jego kierunku. Komendant nie należał do gatunku tchórzy i zrozumiał, że rzucono mu wyzwanie. Przez wiele lat trenował tae-kwon-do i potrafił zrobić krzywdę.  Kiedy Piątek podszedł do niego na odległość kilku metrów Komendant rozpoznał go jako właściciela zastrzelonego psa i bardzo się zdziwił.  Policjant wyszarpnął nóż, podbiegł do Piątka, wykonał szybkie kopnięcie z pół obrotu, celując w głowę napastnika. Snajper błyskawicznie padł na ziemię, uniknął uderzenia, a padając wykonał nożyce na nogi Komendanta. Łowczy upadł tak nieszczęśliwie na ziemię, że wbił sobie sam nóż w brzuch. Ostrze fińskiego noża z doskonałej stali o kościanej rączce, które tyle razy penetrowało trzewia upolowanych: saren, jeleni, dzików, danieli, tym razem  zagłębił się po samą rękojeść w jamie otrzewnej Komendanta. Nie było jeszcze szóstej rano, kiedy koło łowieckie ,,Szarak 255” przestało istnieć. Kiedy Biuro Operacji Antyterrorystycznych otoczyło posesję Piątka, ten siedział w fotelu bujanym, kiwał się do przodu i do tylu, aż w pewnym momencie jakby od niechcenia pociągnął za mały sznurek na piersi… Wielu nie mogło uwierzyć,  że ktoś zapolował na wytrawnych myśliwych … Przecież nikt normalny nie urządza łowów na człowieka …

                          KONIEC 


autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-05-07




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (1):


1. 2014-06-25

      Aby poczytać twoje opowiadania namówiła mnie Maja Hybki. Na razie przeczytałem opowiadania Kapral i Czarodziejski flet. (Szkoda, że dzisiaj mam tak mało czasu). Proza znakomita. Komunikatywny język, niosący przekaz o mocnej dramaturgii. 

      Wdzięczny jestem Maji, bo pomogła mi odkryć bardzo ciekawego prozaika.

    Wybacz mi Andrzeju, że na razie tak lakoniczny koment.

    Serdecznie pozdrawiam, 

                    Kazek Junosza


Podpis: Junosza



komentarze  autor