Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Felek

                                                              Felek

         Mało kto przypuszczał, że ten mały chłopiec urodzony w dniu 11 września 1877 roku w Oziembłowie, na terenie obecnej Białorusi, zostanie tak wielkim człowiekiem, któremu potomni wystawią tyle pomników, czyniąc z niego jedną z ikon XX wieku.  Feliks Edmundowicz Dzierżyński był uroczym chłopcem, o takiej pogodnej twarzy, zawsze uśmiechnięty, serdeczny, rodzinny tak bardzo kochał zwierzęta. W wieku pięciu lat stracił połowę swojego świata – zmarł mu ojciec Edmund, który z takim wysiłkiem wybudował dwór w rodzinnych włościach, zwany Dzierżynowem. Od tego mementu mały Felek zaczął uciekać do świata swoich ukochanych zwierząt. Jego ulubieńcem był pies wabiący się ,,Kruczek”, biało – czarny – kundelek, bez ogona. Zwierzę także kochało Felka, on go karmił najlepszymi smakołykami przemycanymi z dworskiego stołu, głaskał go po poczciwym grzbiecie, chronił przed większymi psami, które chciałyby zrobić mu krzywdę, a nawet wieczorami, po właściwej modlitwie, modlił się do jego psiego Anioła Stróża, by zawsze ,,Kruczka” miał w swojej opiece. Chłopiec poszedłby w ogień za swoim ulubionym zwierzakiem, a psina również była oddana swemu panu i przyjacielowi w jednym. Mały Felek wczesnym rankiem, dzierżąc na prawym ramieniu flintę na groch udawał się na ,,polowania” pod las, w kierunku Ostrzygłów. Po jego śladach wiernie biegł ,,Kruczek”. Bardzo często wyprzedzał chłopca i dawał mu sygnał, że napotkał jakiś godny uwagi młodego myśliwego obiekt. Okoliczni chłopi mówili: ,,O z polowania wraca Felek i Kruczek”, traktowano ich jak równoprawnych towarzyszy tych wypraw łowieckich, które zawsze kończyły się bezkrwawo.  Felek nie lubił widoku krwi, mdlał gdy stykał się z jej szkarłatem. Pewnego razu ,,Kruczek” skaleczył łapkę i nie mógł chodzić. Felek zrobił mu specjalne łubki na małą psią nóżkę i co jakiś czas zmieniał opatrunki, czuwał nad swym pupilem, popłakując w kułak od czasu do czasu. ,,Kruczek” wprawdzie cierpiał, ale mając takiego przyjaciela wiedział, że zły czas wnet szybko przeminie i znów jak za dawnych czasów wyruszą na łowy. Kilka razy Felek spał obok posłania swojego pieska, w pomieszczeniu gospodarczym. Podczas jednego z ,,polowań” wydarzyła się tragedia, której chłopiec nie zapomniał do końca życia. Wypłoszony z gęstwiny leśnej wielki jastrząb, który miał swoje gniazdo na szczycie wiekowego dębu, lotem nurkowym spadł jak kamień na ziemię i porwał małego pieska, chwytając go szponami za skórę na karku. Psiak żałośnie zaskowyczał i zaczął się miotać, ale nie mógł się odgryźć swemu prześladowcy. Felek próbował strzelać ze swej dziecięcej strzelby, ale grochowe pociski nie mogły dosięgnąć drapieżnika ulatującego ku przestworzom coraz wyżej i wyżej. Jastrząb przeleciał jeszcze wiorstę i z wysokości kilkuset metrów zrzucił biedne, struchlałe zwierzę na polanę. ,,Kruczek” zginął od zderzenia z gruntem. Ptak znów porwał martwe truchło i zaniósł je do swojego gniazda, by posilić siebie i małe jastrzębie, kwilące o pożywienie. Dla Felka zawalił się cały świat. Płacz nie ustawał. Dziecko utraciło przyjaciela, oddanego druha dziecięcych wypraw w knieję. Felek pierwszej nocy po tym strasznym zajściu nie spał, tylko klęcząc na podłodze, wsparty głową o poręcz lóżka, łkał i modlił się, modlił się i łkał. Prosił Pana Boga, by oddał mu ,,Kruczka” całego i zdrowego. Piesek już nigdy do niego nie powrócił, a oni przecież nawet się nie pożegnali.  Po kliku tygodniach chłopi odnaleźli gniazdo leśnego drapieżnika, a na jego dnie kilka kosteczek z obróżką,  którą Felek wykonał dla swojego ulubieńca. Nie było już wątpliwości, ,,Kuczek” odszedł hen daleko, gdzieś ponad tęczę, tam gdzie idą wszystkie psy, godnie musieli go przyjąć w psim niebie. Felek ostrożnie, z należnym ukochanemu zwierzęciu szacunkiem umieścił doczesne szczątki ,,Kruczka” w drewnianej skrzyneczce, wyściełanej atłasem i płytko zakopał je w niewielkiej mogile. Chciał na grobie umieścić krzyż, ale mama nie pozwoliła mu, wytłumaczyła, że ,,Kruczek” przecież nie został ochrzczony i tak się nie godzi. Co by na to powiedział ksiądz proboszcz Klarnet.  Felek codziennie odwiedzał mogiłę swojego przyjaciela, od czas do czasu zapalał świeczkę, kładł małe bukiety z bzów i piwonii. Długo jeszcze z nim rozmawiał, dzielił się z nim przeżyciami ze swojego chłopięcego żywota. ,,Kruczek” zawsze mu towarzyszył w myślach. Na polowania już nie chodził, a jastrzębie znienawidził… Pani Dzierżyńska miała w stajni dworskiej kilka koni. Jeden z nich – kobyła o imieniu wywodzącym się od maści ,,Siwa” była już stara. Wiele lat pracy na roli, przeciągania ciężarów,  poważnie nadwyrężyły jej siły, a stawy znajdowały się w opłakanym stanie. Koński artretyzm bardzo jej dokuczał. Po tragicznej śmierci ,,Kruczka” Felek przeniósł swoje uczucie miłości, którego zawsze miał w nadmiarze, na ,,Siwą”. Karmił ją marchewkami i cukrem. Rozczesywał bujną końską grzywę. Mył konia, który cierpliwie znosił te ablucje. Po takiej kąpieli ,,Siwa” stawała się biała. Zwierzę bardzo szybko pokochało swojego małego dobrodzieja. Kiedy ,,Siwa” widziała Felka jej stawy mniej bolały, przestawała przestępować z nogi na nogę. Radośnie strzygła uszami i biła swym łbem pokłony. Pewnego jesiennego dnia panie Dzierżyńska kazała zaprząc ,,Siwą” do bryczki i pojechała w ważnej sprawie do sąsiedniego dworu. O tyle o ile poczciwe konisko pokonało bez problemu trasę w jedną stronę, o tyle w drodze powrotnej nie miało już siły iść i co chwila ustawało. Uciekało z niej życie. Pani Dzierżyńska zeszła z bryczki, by zmniejszyć ciężar i cierpliwie szła obok pojazdu, pozwalając koniu na coraz częstsze i dłuższe postoje. Tak człapiąc dotarły do dworu grubo po zachodzie słońca. Tego dnia pani Dzierżyńska zrozumiała, iż czas ,,Siwej” już przeminął.  W owych czasach zwierzęta nie przechodziły w stan spoczynku, a ich właściciele nie fundowali im spokojnej starości w przytulnym zakątku stajni. Pani Dzierżyńska rozmówiła się z Jankielem, który zgodził się nabyć zwierzę na karmę dla lisów, które hodował na futra. Żyd pewnego ranka wypłacił dziedziczce należną sumę, wziął zwierzę za uzdę i poprowadził piaszczystym traktem. Felek nie mógł zrozumieć tego co się stało. Smętnie człapiącą kobyłę żegnały spazmy płaczu chłopca, który wyrywał się z objęć matki i chciał biec za ,,Siwą”. Odprowadził ją wzrokiem zalanych łzami oczu, aż po horyzont. Kiedy koń chciał na chwilę przystanąć był szarpany za uzdę przez starozakonnego i okładany batem po pokaźnym zadzie. ,,Siwa” trafiła do rzeźni, gdzie Izaak – żydowski rzezak, wprawnym, wyćwiczonym przez dziesiątki lat ruchem małego, ostrego jak brzytwa kozika, otworzył jej tętnicę szyjną i poczekał, aż zwierze opadnie najpierw na przednie kończyny, później na tylne, przewali się na bok i wykrwawi, a wielkie, ciemne mądre końskie oczy otoczy mgła śmierci. Felek znów utracił przyjaciela. Koń dopiero co wypełnił stratę po ,,Kruczku”, a już nowa, obiecująca więź pomiędzy zwierzęciem i człowiekiem została bezpowrotnie zerwana. Lisy zjadły ,,Siwą”. Po kolejnym ciężkim przeżyciu chłopiec zwrócił ku się ku gołębiom. Mądre ptaki podchodziły bardzo blisko ludzi, dawały się karmić, prawie z ręki, a jak pięknie latały w stadzie, czyniły lazurowe niebo przy pięknej pogodzie jeszcze piękniejszym. Felek lubił jak biblijne stworzenia przepięknie gruchały. Zazdrościł im tej wolności, która jest przypisana ptakom. Upatrzył sobie jedną parę gołębi, która była charakterystyczna, obserwował je i nie szczędził im ziarna, co nie zawsze podobało się jego matce. Para gołębi uwiła sobie gniazdo na dachu spichlerza, zaś gołębica zniosła jaja. Samica wysiadywała je cierpliwie, aż wykluły się małe gołębie, dwie nieopierzone, bezradne istoty, którym matka przekazywała ciepło i pokarm do szeroko rozwartych dziobów, ufnie skierowanych ku górze. Pewnego razu Felek obserwował gniazdo gołębi. Rodzice maluchów gdzieś pofrunęły, a małe spały. Nagle do gniazda przyleciała sroka. Ptaszysko wyczuło łatwy żer, a rodziców piskląt nie było w pobliżu. Sroka posługując się dziobem wyrzuciła jedno z ptasząt z gniazda, zaś maleństwo żałośnie kwiląc potoczyło się po dachu i wpadło do poziomej, półotwartej rynny.  Tata –gołąb i mama – gołąb były daleko. Sroka dopadła malucha w rynnie i zaczęła go zawzięcie dziobać.  Nie zawsze trafiała w wijące się z bólu i trwogi ciałko. Felek słyszał coraz cichsze kwilenie i bębnienie dzioba o blachę. Chłopiec zerwał się z ławki i postanowił ratować pisklę. Podbiegł do ciężkiej drabiny i nadludzkim wysiłkiem dla chłopięcego ciała przystawił ją do ściany spichlerza.  Zaczął się wspinać po szczeblach na ratunek ptaszęciu. Będąc już u szczytu drabiny, pośliznął się na wyrobionym szczeblu i upadł na ziemię. Uderzył głową o murawę i stracił przytomność… 

                                               **********

         Nocą z 20 na 21 marca 1919 roku w jednym z gabinetów na Łubiance światło paliło się już tylko w gabinecie Feliksa Edmundowicza  Dzierżyńskiego. ,,Krwawy Feliks”, lub ,,Czerwony Feliks” – legendarny założyciel Nadzwyczajnej Wszechrosyjskiej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, potocznie zwanej CzeKą, lubił pracować do późna. Mógł wtedy wydać jeszcze wiele dodatkowych wyroków śmierci na wrogów rewolucji. Wzór do naśladowania przez wszystkich czekistów miał słabe zdrowie, wyniszczone latami spędzonymi na zsyłkach i w carskich więzieniach, jego czas mijał, a trzeba było jeszcze rozstrzelać tylu nieprzyjaciół bolszewików. Feliks spieszył się. Czasami miewał napadu duszności i zawroty głowy, to była pamiątka po upadku z drabiny, jakiego doświadczył w dzieciństwie. Właśnie podpisał rozkaz rozstrzelania pięciuset moskwian podejrzewanych o robotę kontrrewolucyjną i sprzyjanie białym. Jeden niepozorny podpis przedwcześnie postarzałego, wyniszczonego życiem bolszewickiego inkwizytora w jednym ułamku sekundy przekreślił los pięciuset istnień, spowodował nigdy niezabliźnioną ranę w pamięci tych, dla których tych pięciuset było ojcami, mężami, braćmi, synami…  .Feliks był ludojadem zza biurka, Torquemadą XX wieku, Robespierrem czerwonej rewolucji. Nierzadko lubił schodzić do podziemi wiezienia na Łubiance, gdzie więźniów badano i poddawano torturom. Patrzenie na wyrywanie paznokci, łamanie palców, przypiekanie palnikiem, miażdżenie jąder i inne okropieństwa sprawiało mu wielką satysfakcję. Nigdy nie miał koszmarów, zawsze spał spokojnie. Prawie w ogóle nie spożywał alkoholu, nie tłumił wyrzutów sumienia. Lubił patrzeć na egzekucję wrogów rewolucji. W takich momentach jego oczy trawiła gorączka rewolucyjna, biło z nich szaleństwo fanatyka przekonanego o słuszności swojej idei. Nierzadko w parze z tym pojawiał się ni to szyderczy, ni to żałosny uśmiech goszczący na bezzębnych ustach. Takiego Feliksa bali się jego podwładni, towarzysze nawykli do roboty rewolucyjnej, takiego Feliksa lękał się nawet sam wszechwładny Lenin, a Stalin zazdrościł mu złej sławy psa rewolucji. Jego praca była wymierna i napawała go dumą. Towarzysz Lenin wiedział komu powierzyć odpowiedzialne zadanie utworzenia tajnej policji politycznej na miarę nowych, wymagających poświęceń czasów.  Feliks stworzył ją niemal od podstaw na podobieństwo swoich wyobrażeń. Tuż przed północą sekretarz Dzierżyńskiego przyniósł mu kolejną listę pięciuset więźniów przewidzianych do eliminacji. Feliks był już zmęczony i bez wczytywania się w nazwiska, odruchowo złożył podpis pod rozkazem nakazującym rozstrzelanie nieszczęśników, którzy pewnie i byli winni. W końcu towarzysz Dzierżyński wielokrotnie powtarzał swoim wychowankom – czekistom, iż nie ma ludzi niewinnych, są tylko źle przesłuchani. Każdy, kto trafił w ręce towarzysza Feliksa prędzej, czy później wyznawał swoje grzechy, na nic zdawały się kajania, było już za późno. Młyny rewolucji mełły ludzkie losy i wypluwały tylko krwawe plewy. Towarzysz Feliks nie uznawał kary więzienia, nie wierzył w resocjalizację; był wielkim zwolennikiem profilaktyki w postaci rozstrzelania. Pewnego razu pewien konstruktor zaprezentował Dzierżyńskiemu swój wynalazek w postaci krzesła elektrycznego, które miało uśmiercać wrogów rewolucji w sposób humanitarny. Wynalazca spodziewał się nagrody ze strony arcyczekisty i w pewnym sensie jej dostąpił. Feliks Edmundowicz ,,pozwolił” mu bowiem, a nawet ,,zachęcił” do zaprezentowania tego śmiercionośnego urządzenia na sobie. Krzesło elektryczne zadziałało, lecz konstruktor nie mógł już zebrać laurów za swój wynalazek. Jego spalone częściowo zwłoki wrzucono do Newy. Około pierwszej w nocy Dzierżyński zamknął ostatnią sprawę i poprosił swojego sekretarza o pół szklanki ciepłego mleka przed snem, którą po kwadransie otrzymał. Po tym jak zamknęły się za nim drzwi gabinetu, Feliks podszedł do prostego żołnierskiego łóżka w koncie swojego gabinetu, sięgnął pod nie i wysunął ostrożnie mały kosz wyściełany sianem, na którym zwinięty w kłębek spał mały, stalowoszary kotek, który obudził się i wypił trochę ciepłego mleka. Feliks Edmundowicz położył się na wznak na łóżku, kotka ułożył na swej wątłej piersi, po czym przykrył ostrożnie wojskowym płaszczem, z którym nie rozstawał się od czasu opuszczenia więzienia w Butyrkach. Zwierzę ufnie przytuliło się do swego dobroczyńcy niczym do matki i oboje usnęli. Towarzysz Feliks Edmundowicz Dzierżyński zawsze bardzo kochał zwierzęta, ludzi już mniej… o wiele mniej…

                                                       KONIEC                  


autor: Andrzej Lebiedowicz
ostatnia modyfikacja: 2014-06-05




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor