Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

Kobieta

Kobieta

 

 

Tego ranka słońce na szczęście nie przypiekało za bardzo. Stała jak zwykle w wodze. Raz za razem schylała się, zanurzała w rzece metalowe sito, nabierała piasku z dna, prostowała się i przeczesywała palcami to, co udało się zebrać. Jej dłonie były żylaste, zniszczone, miała na nich ciemne ślady po odciskach, a ziemia na stałe wgryzła się w brzegi jej paznokci, tworząc ciemną otoczkę. Wzrok miała bardzo dobry. Wyszukiwała w żółtym piasku jakiś złotych błysków, ale zwykle to był tylko zaplątany promień słońca, który padł na wyszlifowany przez rzekę kamień. Do tej pory znalazła tylko kilka drobnych okruszków, tyle by sprzedać i mieć pieniądze na jedzenie. Nie traciła jednak nadziei, że w końcu trafi się jej wielki jak palec samorodek, który wreszcie uratuje ją z biedy. Tym razem, jak setki już razy, wysypała zawartość sita i przesunęła się odrobinę dalej. Znów nic. Potrafiła tak pracować wiele godzin, nie czując chłodu wody na rękach, palącego słońca na plecach i wysiłku mięśni. Gdyby znała to słowo, mogłaby porównać swoje zajęcie do medytacji, tak bardzo skupiała się na tym, co ma zrobić, ale nie znała takich słów. Chlapiąc, wyszła na brzeg, położyła przetak na ziemi i poprawiła ciężki, skórzany pas, na którym miała zawieszony rewolwer. Nie odczepiała go prawie wcale, na wypadek, gdyby zjawił się nagle jakiś amator efektów cudzej pracy. Strzelała całkiem dobrze, może nie była najlepszym strzelcem w miasteczku, ale kilka razy udało się jej wygrać zawody w rozbijaniu butelek i wszyscy wiedzieli, że bronią umie się posługiwać. Nosiła męską, szarą koszulę, z niebarwionej bawełny i dżinsowe spodnie. Na głowę wkładała skórzany kapelusz z szerokim rondem. Ukrywała pod nim długie loczki, z daleka wyglądały one na siwe, ale nie była jeszcze stara, sama nie pamiętała ile dokładnie ma lat, ale zakładała, że koło trzydziestu. Jej włosy były po prostu bardzo jasne, lekko kręcone i rzadkie. Najbardziej jednak charakterystyczną cechą jej wyglądu był wielki nos, który w połowie swej długości ostro się wyginał i wyglądał jak jakiś wyłom skalny. Dlatego wszyscy nazywali ją „Złamany Nos”. Nikt w zasadzie nie pamiętał, jak naprawdę miała na imię. Rysy jej twarzy były jakby rozlane, niewyraźne. Oczy miała szare i krótkie blade rzęsy. Jedynymi, być może atrakcyjnymi elementami jej wyglądu były piersi jak dwie, dorodne jabłka, które ukrywała w za dużych koszulach i przepasywała pod spodem bandażami, aby nie przeszkadzały w pracy i nie kusiły oraz wydatne usta. Nigdy za dużo nie miała jedzenia, zawsze więc utrzymywała szczupłą sylwetkę, czasem nawet za szczupłą, co jeszcze bardziej przydawało jej męskiego wyglądu. Gdy musiała przebywać w grupie mężczyzn, przeklinali oni przy niej, opowiadali sprośne dowcipy i w ogóle zapominali, że wśród nich jest kobieta. Przypominali sobie o tym tylko wtedy, gdy chcieli sobie podrwić. Kobiety unikały jej towarzystwa, nie chciały mieć nic wspólnego z taką dziwną przedstawicielką swego rodzaju. I ona na ogół do kobiet nie lgnęła, nie miała o czym z nimi rozmawiać. Z mężczyznami mogła o swej pracy, a z wszelkimi, najgorszymi nawet męskimi zachowaniami była oswojona. Jadnak najwięcej czasu spędzała w samotności. W pobliżu często pracował „Zezowaty Johny”. Mogła go w zasadzie uznać za przyjaciela. Specjalnie kupił, tak podejrzewała, działkę ziemi obok jej działki. Johny miał zeza i przez to nie tylko wszyscy się z niego wyśmiewali, ale i słabiej widział i przez to kiepsko strzelał. Obroniła go parę razy i tak zaczęła się ich znajomość, podszyta wdzięcznością i koniecznością. On był wyrzutkiem, tak samo, jak ona, ale z upokorzeniem musiał stwierdzać, że więcej znaczy w społeczności niż on. Gdy była groźba, że Indianie zaatakują miasteczko, ją wzięli do obrony, o Johnnym nawet nikt nie pomyślał. A każdy mężczyzna chce coś znaczyć dla kobiety, zdobyć jej uznanie. On nie miał jak, i już nawet o tym nie myślał. Gdyby znalazł dużo złota to, by wiele zmieniło, ale na razie, nie miał szczęścia. Zwykle trzymali się razem i gdy wszyscy mężczyźni pili, oni pili razem w jakimś koncie, słów niewiele między nimi padło. „Zezowaty Johny” też z głodu był szczupły, nosił zwykle do dżinsów szelki i na koszulę nakładał skórzaną kamizelkę. Jak wszyscy mężczyźni nosił też broń. Twarz miał pociągłą, małe usta i nos, dość nawet przystojne rysy, ale u niego najbardziej zwracało uwagę to, że każde jego zielone oko patrzyło w inną stronę. Starał się to ukryć pod grzywką brązowych włosów, ale i tak było to widoczne od razu. Podobno taki się urodził, ledwo przeżył poród. Zawsze się zastanawiał, po co właściwie mamy od zawsze odruch trzymania się życia. Pewnie tak chce Bóg, do tego daje natchnienie, bo jak się nad tym zastanowić to nie ma sensu żyć będąc zezowatym. Nie miał jednak dużo czasu na takie rozmyślania przez pracę. „Złamany Nos” podeszła do Johnnego i rzekła: - Idę się odlać. Popilnujesz mi sita? Mężczyzna podniósł wzrok na nią, właśnie grzebał w piasku palcami. Zawsze zastanawiał się nad tym, czy gdyby znalazł coś w jej obecności to by mu to zabrała. Jakoś jednak jej ufał. - Jasne. Będę zerkał jednym okiem. - mówiąc to zaśmiał się cicho. Uśmiechnęła się do niego i weszła w las. Sprzedała wszystko co miała, by tu przybyć i kupić skrawek ziemi. Na tym terenie z pomocą Johnnego i kilku znajomych mężczyzn, którym wyświadczyła przysługi, postawiła mały, drewniany baraczek niedaleko rzeki. Denerwowało ją to, że musiała chodzić za potrzebą. Pomyślała, że kobiety zawsze mają trudniej. Kowboj zsiądzie z konia, odwróci się i już. Choć ona nauczyła się sikać na stojąco, ale i tak musiała odchodzić na stronę. I te miesięczne krwawienia. Gdy kiedyś miała pracę przy przeganianiu bydła to była w tym równie dobra co inni, ale w tych dniach słabły jej siły i nie wiedziała jak wytłumaczyć, że nie może przebywać tyle czasu bez wody do mycia. W końcu uznała, że pewien Olaf nie myje się wcale więc i tak nie będzie najbardziej śmierdzieć i jakoś to zniosła, mężczyźni jednak według niej byli szczęściarzami. A zawsze jeszcze mężczyznom czegoś do szczęścia brakuje. I dziwią się, że kobiety są marudne. Ona nie była, ale jak tu nie być marudnym, gdy leci krew przez kilka dni bez żadnej potrzeby? Źle to wszystko pomyślane, ale pastor upomniał ją, że takie myślenie to bluźnierstwo. Weszła w krzaki koło baraku i rozpięła spodnie. Po chwili, gdy załatwiła co trzeba i je zapięła, do jej uszu doszedł dźwięk jakby płaczącego kota. Dochodził z krzewu jałowca. Podeszła, odgarnęła liście i zobaczyła zapłakaną dziewczynkę. Miała na sobie błękitną sukienkę, skórzane buciki, ciemnobrązowe włosy przewiązane błękitną wstążką. Jej śliczna buzia o pucołowatych policzkach była czerwona od płaczu, a wielkie, brązowe oczy, z długimi rzęsami, były zaszklone. - Co tu robisz? Zapytała „Złamany Nos” niezbyt uprzejmie. - Chowam się – odpowiedziała pociągając nosem dziewczynka. - Przed kim? - dopytała rzeczowo kobieta. - Przed chłopcami z miasteczka – wyjaśniło dziecko. - Szarpali mnie i krzyczeli, że moja macocha jest niedobra, nie rozumiałam ich czemu. - dodała. - A kim jest twoja macocha? - zaciekawiła się kowbojka. - „Słodka Mary”. A ty jesteś „Złamany Nos”?chciała się upewnić dziewczynka. - Tak – potwierdziła, westchnęła głęboko, podrapała się po głowie. - A głodna jesteś? - zdecydowała, że oto zapyta. Sama w dzieciństwie zawsze była głodna. Nie wiedziała o czym jeszcze mogłaby zapytać dziecko. - Tak. - potwierdziła i dodała: - Ja mam na imię Dora. Dziewczynka poczuła się już pewniej, pomyślała, że kobieta nie jest źle nastawiona. - To choć, mam tylko fasolę z puszki, ale się najesz. Tylko pod warunkiem, że więcej tu nie przyjdziesz. Dora wstała, otrzepała sukienkę. Może ma sześć lat, oceniła „Złamany Nos” przyglądając się jej. Weszły do baraku. Wnętrze to było jedno pomieszczenie, oświetlone dwoma naftowymi lampami, zawieszonymi u sufitu. W lewym rogu stała żeliwna koza, a obok sterta porąbanego drze. Nie było okien, w półmroku pod ścianą leżało posłanie, nakryte jakąś brudną skórą, a obok znajdował się kufer z czarnymi, mosiężnymi okuciami i drewniana szafka, o okrągłych drzwiczkach. Najbardziej okazałym meblem w izbie był prosty, drewniany stół z przystawionym do niego krzesłem bez żadnego obicia. Dora wdrapała się na nie, bo było dla niej trochę za wysokie. Zaczęła majtać nogami i wpatrywać się w kobietę. Ta podeszła do szafki, wyjęła drewnianą miskę i małą, drewnianą łyżkę i postawiła przed dziewczynką. Potem z kufra wyjęła puszkę, już wcześniej otwartą oraz stary garnek i zaczęła rozpalać ogień w kozie. - Nie umiem gotować, ale jak jesteś głodna to zjesz. - stwierdziła kobieta. - Moja macocha umie. Gotuje bardzo dobrze, ale rzadko u nas jest coś do gotowania. - wyznała Dora. - Moja macocha jest dobra. - ciągnęła dalej- Moja mama poszła do nieba i było mi bardzo smutno. Też dobrze gotowała. Ale macocha umie jeszcze szyć. O, zobacz, wyhaftowała mi imię na chusteczce. - Dziewczynka wyjęła z kieszeni białą chusteczkę z czerwonym haftem, aby się pochwalić. „Złamany Nos” nawet nie spojrzał. - Ja nie umiem haftować, umiem tylko załatać dziurę. I pisać i czytać też nie umiem. To masz bardzo dobrą macochę. - pochwaliła jednak. Dziewczynka uśmiechnęła się i schowała chustkę. - I jest piękna, ma dwie sukienki z koronkami, jedną czerwoną, a drugą błękitną i czarne loki. Umie też śpiewać. Gdy dorosnę chciałabym być jak ona, ale loków chyba nie mogę mieć? Ty też masz lekko kręcone włosy. – stwierdziła Dora. Była już całkiem ośmielona i zerkała na garnek, do którego kobieta wrzucała fasolę. - Nie znam się na tym. Ja nic nie robię z włosami. Ale znałam taką jedną, miała proste, ale wplatała sobie we włosy jakieś śmieci na noc, by w dzień mieć loki więc to możliwe chyba. - kowbojka się zastanowiła. - A czemu ty nie chodzisz w sukienkach? Wszyscy w miasteczku się dziwią. - powiedziała Dora ze szczerością dziecka, które przestało się bać. „Krzywy Nos” przez chwilę się zastanowiła. Zawsze mówiła szczerze i wprost, czy się to komuś podobało, czy nie. Całe dzieciństwo musiała bez przerwy kłamać. Kłamać, że interesują ją opowieści ojca do białego rana, kłamać, że wcale nie nie schowała pieniędzy, które potem wydawała na jedzenie dla siebie i brata. Przysięgła więc sobie, że gdy dorośnie to nie będzie już musiała tego nigdy robić. Nie znała się na dzieciach, ale wiedziała, że z dziećmi trzeba ostrożniej. Mimo to postanowiła być szczera do momentu aż dziecko bardzo się nie zasmuci. - Sukienki przeszkadzałyby mi w pracy. Byłoby to bardzo męczące, gdybym je nosiła. - odpowiedziała. - A czemu tylko ty jedna tak pracujesz jak mężczyźni? - nie rozumiała dalej Dora. Kobieta się zawahała. Jednak powiedziała: - Moja mama podobno była najpiękniejszą kobietą w naszej wsi. Mimo to, co dziwne, była dobra i wybrała sobie na męża mojego ojca, choć najbogatsi proponowali jej ślub, a mój ojciec nie miał dużo pieniędzy. Była mu też wierna więc bardzo ją kochał, ale poszła do nieba tak jak twoja, byłam młodsza od ciebie chyba. Przy porodzie mojego brata. Wtedy ojciec zaczął się smucić i pić. Tak jak twój. Znam twego ojca. Często przychodzi do baru w miasteczku. Mój też tak robił. Moja mama umiała się zająć domem. Ale mój ojciec nie znalazł sobie nowej żony. - kobieta przerwała na chwilę i spojrzała na swoje dłonie. - Nauczył mnie tego, co sam potrafił. Strzelać, łowić ryby, zajmować się końmi, pracować w polu. Nie umiał gotować, szyć to nie nauczył. Może jakaś kobieta potem by mnie nauczyła, ale tylko we wczesnym dzieciństwie się z nimi bawiłam. Brat poznał mnie ze swoimi przyjaciółmi. - Przerwała na chwilę i pomyślała, że jest za brzydka, by ktoś zaproponował jej małżeństwo i za brzydka, by pracować w burdelu. Musiała pracować na jedzenie, inaczej zmarłaby z głodu, musiała być taka jedna jedyna, choć wcale tego nie chciała. Jednak jej los był lepszy niż praca kobiet w miejscowym przybytku rozkoszy, choć gdyby nie brak urody mogłaby w młodości, gdy była głupsza, skusić się na pozornie łatwiejszą drogę. Ona jednak nie miała wyboru. - A czemu nie masz męża? - przerwała jej rozmyślania Dora. Kowbojka dorzuciła drzew do pieca i westchnęła. - Bo nikt za żonę mnie nie chciał. Może dlatego, że nazywają mnie „Złamany Nos”. Dziewczynka poprawiła się na krześle czując instynktownie, że kolejne pytanie może nie jest właściwe, ale cicho powiedziała: - A czemu masz taki nos? Kobieta zesztywniała. W jej głowie pojawiło się przelotne wspomnienie pewnej awantury, gdy ojciec w dzieciństwie ją uderzył z pięści. Wybaczyła mu, bo nie wiedział wtedy co robi, ale naznaczył ją na całe życie. - Bo mi się złamał. - odpowiedziała dziecku stwierdzając, że to jej granica szczerości, której nie przekroczy. Zapadła cisza, Dora czuła, że nie powinna się już odzywać. Gdy fasola w sosie pomidorowym już się podgrzała i kobieta wlała ją do miski i postawiła przed dziewczynką, ta zaczęła łapczywie jeść, widząc zachmurzaną twarz kobiety, jak tylko zjadła to wybiegła z baraku. „Złamany Nos” zjadła prosto z garnka resztę jedzenia i poszła tam, gdzie zostawiła sito. „Zezowaty Johnny” krzyknął, gdy przechodziła obok niego: - Przypiliło cię w krzakach? - Nie – uśmiechnęła się. - Znalazłam w krzakach zapłakaną córkę Szewca. Chłopcy wyzywali ją za macochę, dałam jej jeść w zamian za to, by więcej nie przyszła. Johnny też się uśmiechnął, ale nieco lubieżnie. - No dziecko ma tak, bo Szewc wziął sobie żonę z burdelu. Tak pije, że inna kobieta nigdy w życiu, by go nie poślubiła. Nie wiem jednak, czy dobrze zrobił. Oszczędza na burdelu, ma ugotowane i posprzątane, ale wszyscy z niego szydzą. - Johnny powiedział to bez współczucia, z niego też szydzili, a nie miał żadnej kobiety, a Mary była piękna. Może tak naprawdę mężczyźni dokuczali mu z zazdrości. Nie wypowiedział jednak tych myśli na głos. - Ale ma dziecko rodziców, jacy by nie byli, nie jest sierotą. - stwierdziła „Krzywy Nos” i pomyślała, że bycie całkowicie sierotą to dopiero okropne. Zawsze ktoś ma gorzej. Zazdrości się tym, o których się myśli, że mają lepiej, ale zawsze jest też ktoś, kto przeszedł więcej. Rozmowa wydała się kowbojce zakończona. Poszła po przetak, weszła do rzeki i pracowała do zmierzchu. Gdy było już prawie ciemno wróciła do swego domu, położyła na stół kapelusz, rzuciła się na łóżko, przykryła skórą i głęboko zasnęła.

Jak zwykle obudziła się sama z siebie o świcie. Przypomniała sobie, że dziś sobota, że powinna zejść do miasteczka. Wstała odrzucając skórę, zarzuciła sobie na ramię płócienną torbę, sprawdziła czy kufer z jej dobytkiem jest dobrze zamknięty, włożyła kapelusz i wyszła. Bała się zawsze oddalać za bardzo od domu, bo ktoś kto nie miał nic, mógł jaj zabrać te kilka nędznych przedmiotów, które posiadała. Codzienność stałaby się trudniejsza. Człowiek jednak łatwo przyzwyczaja się obywać bez wszystkiego, jeśli od dziecka tak ma. Nie można tylko żyć bez ognia w zimie, bez jedzenia i jakiegoś towarzystwa, choć to nie przydawało się za często. Tak rozmyślając doszła do rzeki. Uznała, że jeśli ma się pokazać wśród ludzi to trzeba trochę zadbać o siebie. Czuła się nieco brudna od piachu. Rozważała czy zdjąć kapelusz, ale uznała, że jednak tego nie zrobi. Ściągnęła tylko buty. Stopy miała duże, paznokcie u dużych palców brązowe i dziwnie pofałdowane. Kiedyś w dzieciństwie, gdy była zima, miała tylko za ciasne buty i od chodzenia w nich połamała te najbardziej wystające. Nigdy już nie odrosły normalne, ale nie zastanawiała się nad tym. Odpięła pas z bronią, uniosła go wysoko w ręce i zanurzyła się stopniowo. Woda była zima, gdy jej poziom sięgnął jej serca lekko zadrżała. Na ułamek chwili zamknęła oczy i nie myślała o niczym konkretnym. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że musi pilnować, by nie zamoczyć rewolweru. Wyszła ociekając wodą, przypięła z powrotem pas, przepłukała w rzece jeszcze twarz, założyła swoje buty i udała się do miasteczka idąc krętą ścieżką przez las, w dół szerokiego zbocza. Słońce przypiekało jej plecy i cieszyła się, że zanim dojdzie pewnie wyschnie. Po dłuższym marszu, trwającym ze dwie godziny zobaczyła w oddali większe i bardziej rozbudowane baraki, niektóre nawet kilkupiętrowe, z oknami. To było miasteczko. Pierwsze budynki powstały zaledwie dwa lata temu i ta miejscowość nie miała jeszcze nazwy, burmistrza i szeryfa. Był za to bank, stragan, na którym sprzedawcy oferowali narzędzia, puszki jedzenia, buty, kapelusze, koszule, spodnie oraz broń, bar i burdel. Była też tylko jedna ulica, baraki stały po dwóch stronach piaszczystej przestrzeni. Przed niektórymi budynkami zbudowano drewniane kładki, bo w czasie deszczu piach zmieniał się w błoto. Bar znajdował się w połowie ulicy. Niczym się nie wyróżniał, poza szyldem z rysunkiem butelki, przyczepionym do frontu, aby wszystko było jasne też dla niepiśmiennych i ruchomymi drzwiczkami, aby łatwo było szybko z niego wychodzić i wchodzić. Z boku budynku było miejsce do przywiązywania koni. Pchnęła drzwiczki, weszła do ciemnego, zadymionego pomieszczenia, skąpo dla oszczędności oświetlonego naftowymi lampami. Mężczyźni siedzieli przy okrągłych stolikach, grali w karty lub omawiali jakieś sprawy i pili. Kobiety nie miały tu wstępu, ale gdy kiedyś piła przy ognisku ze wszystkimi to sami potem ją tu zabrali i od tamtej pory nikt nie zwracał na nią uwagi. Podeszła do baru. „Stary Harry”, barman o nieco zgarbionej sylwetce i posiwiałych skroniach na jej widok wyciągnął literatkę i nalał do szklanki coś, co tu nazywało się whisky, ale było jakimś podłym alkoholem, barwionym jakąś substancją na brązowo. Jednak dobrze rozgrzewał. Wychyliła za jednym razem, nie zwracając uwagi, że trochę pali przełyk. Wyjęła jedną monetę z woreczka ukrytego między koszulą a spodniami i położyła na blacie. Poczuła, że jest radośniejsza. Porządne picie właśnie tu się odbywało, przecież trzeba było kiedyś trochę się uspokoić, w świecie gdzie każdy każdego chciał zabić i okraść. Działo się ono jednak według jednej, niepisanej zasady. Jak wszyscy ostro pili to wszyscy razem, aby trzeźwi nie okradli pijanych. Dlatego, gdy ktoś odmawiał picia wtedy to był podejrzany. Przepadali ci, co zaczynali tak pić, że nie mogli w ogóle pracować. Oni znajdowali się najniżej drabiny społecznej. Czasami pili w samotności ci, których spotkało jakieś nieszczęście. Wiedziała, że teraz jedna literatka musiała starczyć. Wyszła przed bar i chciała się udać na targ, aby kupić puszkę fasoli i obejrzeć jakiś nowy kilof. Zobaczyła „Słodką Mary” jak szybko przechodzi ulicą. Jej czarne loki powiewały na wietrze, twarz miała bladą, jak porcelanowa lalka, a usta nieco zaczerwienione, jakby były umalowane. Piękne rysy twarzy zaczęły już nieco się zmieniać przez cienie kładące się pod oczami i nieco zapadłe policzki. Teraz miała na sobie błękitną sukienkę, z kaftanem pod szyją, zapinaną na małe guziczki, z nieco bufiastymi rękawami, a na stopach nosiła czarne kozaczki na małym obcasie. Przeszła szybko obok „Złamanego Nosa” nie zwracając na nią uwagi. Nagle z jednej z uliczek między barakami wyszło trzech mężczyzn i zastąpiło jej drogę. Najbliżej niej podszedł „Gruby Sam”, zwalisty mężczyzna, mający wielkie, owłosione dłonie, wielki nos i długą czarną brodę. Trudnił się on wycinką drzew, a miał tyle siły co kilku normalnych ludzi. - Hej. Mary – powiedział, obleśnie się uśmiechając. - Nie chciałabyś dziś do mnie wpaść? Mam trochę grosza i butelkę whisky. - Ja już nie pracuję. Mam męża. - odpowiedziała spokojnie Mary. - To co, że masz. - prychnął Sam. - Nie bardzo cię karmi, wszystko przepija, nie dowie się nawet, a ty zarobisz. Przecież dla ciebie to nie pierwszyzna. - Może się nie dowie, ale jak się dowie to mnie zbije. I ja już nie pracuję. - dalej spokojnie starała się wytłumaczyć Mary i próbowała wyminąć Sama. Wtedy drogę zastąpił jej „Chudy Bob”, o rudych włosach i piegach, bardzo szczupły i wysoki. - A co ty se myślisz? Że teraz będziesz damą, że gardzisz naszą forsą i wyszłaś za tego ochlapusa? Damą to się trzeba urodzić. - to rzekłszy plunął jej pod nogi. - Dajcie mi spokój – krzyknęła „Słodka Mary” trzęsąc lokami. - Dziwka nie będzie mi mówiła co mam robić. - krzyknął „Gruby Sam” i złapał ją za ramię i mocno pociągnął. „Złamany Nos” przyglądała się tej scenie i uznała, że tak być nie może. Trzeciego mężczyzny nie znała, nie wiedziała jak strzela, ale mimo to w kilka sekund wyjęła i odbezpieczyła rewolwer, podeszła do Sama, patrząc kontem oka na pozostałych napastników. - Dobra, chłopaki. - krzyknęła – Burdel jest na końcu ulicy. Mówi, że nie chce, a tam znajdziecie takie, co chcą. - Co się wtrącasz? - krzyknął drwal, puszczając jednak Mary. - Co ci do tego? - dodał ze złością. - Ciebie nikt nie tknie, nawet jakbyś bardzo chciała. I ty żadnej też nie tkniesz. Nie jesteś mężczyzną, tylko dziwadłem. - Dam radę poranić wszystkich trzech. Ja nie gadam. Zmykajcie albo będę strzelać. „Krzywy Nos” wiedziała, że pyskówki należy albo ucinać konkretnym argumentem, albo znosić. Mężczyźni spojrzeli po sobie i uznali, że nie będą ryzykować strzelaniny z powodu tej kobiety. O złoto może warto się bić, ale nie o Mary, choć była piękna. Po chwili Sam kiwnął głową i wszyscy troje odeszli. - Dziękuję – powiedziała Mary. - Nie mam pieniędzy, by się odpłacić. - dodała i odwróciła się szybko i zaczęła biec, bojąc się, że ktoś zmieni zdanie i wróci. Długa suknia plątała się jej między nogami. W tym nie da się nawet dobrze uciekać. - pomyślała „Złamany Nos”. Postanowiła też się oddalić. Lubiła Szewca, mimo że wszyscy nim gardzili. Kiedyś, gdy zepsuł się jej but, a nie miała pieniędzy, naprawił jej i powiedział, że odda, kiedy będzie miała. Dzięki temu nie musiała chodzić boso. Nie lubiła też, gdy silniejsi dręczą słabszych. Nagle z jednej z przerw między budynkami wybiegła Dora i krzyknęła: - Co oni chcieli zrobić mojej macosze? - zapytała. - Chcieli ją skrzywdzić. - odpowiedziała spokojnie kowbojka – Ty ją uratowałaś. Mężczyźni cię posłuchali. - powiedziała podekscytowana dziewczynka. - W przyszłości chcę być taka jak ty. - dodała z uśmiechem. - Każdy jest jaki jest. A ty stąd zmykaj. - poleciła kobieta. - Wszyscy mnie przepędzają.- poskarżyła się Dora. - To gdzie mam się bawić? I co to jest burdel? W jaki sposób moja macocha tam pracowała? - te pytania zasmuciły „Złamanego Nosa”. Westchnęła i odpowiedziała tylko na ostatnie pytanie: - Zapamiętaj o tym miejscu dwie rzeczy. Pierwsze: obyś się nigdy nie dowiedziała jak się tam pracuje i drugie, że żadna kobieta, która tam jest, nie jest szczęśliwa. - Po czym dodała: - Idę w swoją stronę, a ty w swoją. Odwróciła się i zaczęła szybko iść. Na karku czuła jeszcze strach. To nie było łatwe, przeciwstawić się trzem uzbrojonym mężczyznom, To, że to zrobiła, nie znaczy, że się nie bała. Tylko głupiec się nie boi, ale odwaga polega na reakcji mimo przerażenia. Zbliżyła się do stoisk zbitych z kawałków desek i ustawionych w poprzek ulicy, przykrych od góry szarym płótnem. Od jednego handlarza kupiła kilka puszek z fasolą i schowała do torby, zakup kilofa odłożyła do następnej wizyty w miasteczku. Wracając do domu ponownie wstąpiła do knajpy. Kupiła całą butelką tej whisky i też spakowała do worka. Postanowiła jednak trochę wypić w samotności dla uspokojenia nerwów. Zamierzała wypić nie wszystko, może opróżnić ją do połowy. Wtedy jeszcze powinna być w stanie celnie strzelać. Wróciła tą samą drogą, zajrzała do domu czy wszystko jest w porządku, zostawiła torbę na stole, wyjmując z niej flaszkę. Znów wyszła z baraku i udała się na łąkę, położoną w głębi lasu. Usiadła na powalonym drzewie i zaczęła patrzeć na kopczyk usypany obok z szarych kamieni. Odkorkowała zębami butelkę i chciała zacząć pić, gdy usłyszała trzask gałązek leśnej ściółki. Ktoś zaszedł ją od tyłu. W mgnieniu oka wyjęła i odbezpieczyła pistolet i odwróciła się gwałtownie. Z gęstwiny drzew wyszła Dora. „Złamany Nos” przewróciła oczami, odłożyła flaszkę i schowała rewolwer. - Poszłaś za mną? - zapytała surowo. - Tak – odpowiedziała wesoło dziewczynka. - Po co? - zdenerwowała się kobieta, dość miała poświęcania uwagi dziecku. - Bo mi się nudzi. Kocham moją macochę, kocham ojca, ale czasami nie chcę z nimi być. - to mówiąc wdrapała się i usiadła obok kobiety. Kowbojka dała za wygraną i postanowiła chwilę porozmawiać z Dorą, zanim bezwzględnie każe jej iść i powiedziała: - A, bo z ludźmi tak jest. Mi się zawsze wydawało, że mój ojciec i brat to mnie raz kochali, a raz nie. Mi też się wydawało, że czasem ich kocham, a czasem nie. „Złamany Nos” westchnęła i dodała: - Na pewno kochała mnie moja mama, ale ona jest w niebie i słabo to pamiętam. - sięgnęła za koszulę i wyjęła na wierzch poczerniały, srebrny krzyżyk, zawieszony na czarnym rzemyku. - Na pamiątkę po niej noszę to. - pokazała Dorze, a potem znów starannie schowała naszyjnik między piersiami, blisko serca. - Na pewno cały czas kochał mnie mój pies. A ja jego. Znalazłam szczeniaka jak się tu sprowadziłam. Miał wielkie łapy, duży był, miał żółtą sierść, oklapłe uszy i piękne, czarne oczy. Nie trzymałam go na sznurku, ale i tak za mną chodził, bo dawałam mu jeść. - objaśniła „Złamany Nos”. - Nawet jak nie miałam sama co jeść to dla niego zawsze coś musiało się znaleźć. Dzięki temu kiedyś mnie obronił. Rzucił się na kowboja, który chciał mnie zajść od tyłu, gdy płukałam w rzece. Pamiętaj, że jest się odpowiedzialnym za to, co się oswoi. I nawet jak przestaje ci pasować opieka nad zwierzęciem to nie możesz przestać, bo bez ciebie oswojone zwierzę zginie. - pouczyła dziewczynkę. Ta zmarszczyła brwi i zapytała: - Co to znaczy oswoić? - To znaczy – wyjaśniła kobieta – że zwierze nie będzie mogło bez ciebie żyć i zawsze będzie ci wierne. - A jak zrobić? - zaciekawiła się Dora. - No, trzeba dawać jeść i pić... - zaczęła tłumaczyć kowbojka, ale dziewczynka jej przerwała. - Ty mi dałaś jeść – i zaczęła się śmiać. - Ale tylko raz. - zastrzegła „Złamany Nos”. - trzeba powoli się zbliżać i nie starać się głaskać, aż pies sam nie przyjdzie. To trochę trwa. - wyjaśniła. - A jak ten pies miał na imię? Dora uwielbiała zadawać pytania. - Lucky. - odpowiedziała kobieta i na wspomnienie radośnie merdającego ogonem psa poczuła się szczęśliwa i uśmiechnęła się szeroko. - A gdzie jest teraz? - chciała wiedzieć Dora. Uśmiech na twarzy kowbojki zgasł. Uznała jednak, że dziecko trzeba przygotowywać do dorosłego życia i powoli wyjaśniła: - Jakiś mężczyzna go przypadkowo zastrzelił, bo był pijany. Pomyślała, że gdyby sama nie była pijana to może by wiedziała, który to był i z zemsty by go zastrzeliła, ale nie wiedziała. Tego jednak nie powiedziała na głos. - Pochowałam go tutaj. - wskazała na kopczyk. - Dlatego lubię tu przychodzić. Ale to tajemnica. - Czemu? - zapytała dziewczynka. - Pastor kiedyś mi objaśnił, że zwierzęta nie mają dusz więc nie potrzebują grobów. Ja jednak kochałam Luckiego i nie miałam nikogo więcej to zrobiłam mu jednak grób. Grób ojca został w moich rodzinnych stronach, a brat chyba żyje, ale nie wiem gdzie jest. Obiecał, że kiedyś mnie odwiedzi, ale ciągle podróżuje z przyjaciółmi. - kobieta przerwała i westchnęła: - Źle go wychowałam, dlatego nie zamierzam zajmować się dziećmi. - mówiąc to spojrzała na Dorę surowo. - To znaczy, że Lucky nie poszedł do nieba, bo nie miał duszy?- Mówiąc to górna warga Dory zaczęła drżeć zapowiadając płacz. „Złamany Nos” pomyślała, że naprawdę nie powinnam być z dziećmi i że dziewczynka zaraz zacznie wyć. Aby temu zapobiec postanowiła uciec się do kłamstwa. - Pewnie źle zrozumiałam pastora – powiedziała. - To całkiem możliwe, bo ja głupia jestem. Mówiłam ci, że ja nie umiem pisać i czytać. Pewnie Lucky jest w niebie. Ja tak czuję więc nie becz. I zostaw mnie samą. Uratowałam twoją macochę, ale sporo nerwów mnie to kosztowało. Ten argument przekonał dziecko. Dora ześlizgnęła się z pnia i pobiegła w stronę drzew. Zniknęła z oczu kobiety szybciej niż się pojawiła. Kowbojka sięgnęła po butelkę i pociągnęła z niej duży łyk. Nie było jej jednak dane pić w samotności. Tym razem usłyszała wyraźny szelest gałęzi i liści. Ktoś szedł przez las nie kryjąc się z tym więc raczej była to znajoma osoba. Po chwili na polanie zjawił się „Zezowaty Johnny”. W ręce trzymał mnóstwo jakichś kwiatów, wyglądały jak duże stokrotki, o żółtych, dużych środkach i białych płatkach. Trzymał bukiet wysoko dumny z tego, że tyle udało mu się znaleźć i narwać. Dosiadł się do „Złamanego Nosa” i powiedział wyciągając rękę: - To dla ciebie. - kobieta kolejny raz odstawiła flaszkę, zmarszczyła czoło i zapytała: - Co to jest? - No, nie widać? Kwiaty. Dla ciebie. - odparł John. Nigdy nie postrzegał „Złamanego Nosa” jako kobiety, ale wzruszył się, że bezinteresownie dała dziecku jeść i wtedy cieplej o niej pomyślał. Ta myśl poprzedziła następną, że mógłby ją mieć dla siebie, przecież dobrze się dogadują. - A dlaczego chcesz mi to dać? - nie rozumiała dalej. - No, chciałem się zapytać czy czasem ci mężczyzny nie brakuje. Johnny stwierdził, że za słabo się wysławia, by nie mówić wprost o co mu chodzi. - I takie zielsko mi przynosisz? - „Złamany Nos” wzięła bukiet i położyła go na pniu między sobą, a mężczyzną, oddzielając się jakby od niego. - A co nie stać cię na burdel? - zapytała ze złością. - Znalazłeś jakieś zielsko i myślisz, że za to będziesz mnie mieć? - spojrzała na Johnnego i oczy się jej lekko zaszkliły. Nie sądziła, że ta przyjaźń się kiedyś skończy. Johnny był zaskoczony jej reakcją. Myślał, że ucieszy się z tego, że jakiś mężczyzna okaże jej zainteresowanie. - Stać mnie na burdel, ale można tam się zarazić. Myślałem, że ucieszysz się z kwiatów. A co chciałabyś dostać? - nie tracił nadziei. Kobieta westchnęła i postanowiła być całkiem szczera. - Ja to nawet chciałabym kiedyś się dowiedzieć jak to chłop z babą robią. Ja już na małżeństwo straciłam nadzieję. Może i bym się zgodziła, ale chciałabym może coś do jedzenia lub byś mi nową wędkę zrobił. Tylko czym bym się wtedy różniła od tych kobiet z burdelu wtedy? A ja nie chcę być taka jak one. Nic nie chcę, tylko byś spojrzał na mnie i powiedział, że szczerze ci się podobam. „Złamany Nos” spuściła wzrok, a potem spojrzała na Johnnego. Przez jego wadę nie mogła spojrzeć mu prosto w oczy, ale znała go tyle czasu, że to ją nie rozpraszało. -No, podobasz mi się. - odpowiedział Johnny powoli i odwrócił głowę. Nie była najpiękniejsza, nie mógł nic na to poradzić. - Wiesz co, przyjdź, gdy będziesz umiał to powiedzieć w przekonujący sposób, a teraz zostaw mnie z butelką. Mężczyzna stwierdził, że nic tu po nim. Pomyślał, że „Złamany Nos” okazała się w gruncie rzeczy porządną kobietą i to nie takie głupie, gdyby zaproponował jej małżeństwo. Może wtedy dałaby się przekonać. Wiedział, że domem nie zajmie się dobrze, ale zawsze będzie mógł dotykać kobiece ciało i będzie mu wierna. Szkoda byłoby tylko dzieci. Już z ojca zezowatego by szydzili, a jeszcze matka byłaby za złamanym nosem. Sam był wiecznie wyśmiewany i nie chciał takiego losu dla swego potomstwa. Mimo wszystko postanowił zastanowić się nad tym, gdy znajdzie złoto. Tyle złota, że będzie mógł kupić wymarzony dom oraz suknie. Przyjdzie do niej z ubraniami, ona umyje się w balii i ładnie ubierze. Wtedy będzie mógł szczerze powiedzieć, że mu się podoba. Wstał i odchodząc rzucił: - Do zobaczenia Elizabeth. Kobieta zesztywniała, patrzyła jak odchodzi i nie mogła uwierzyć, że zapamiętał jak naprawdę ma na imię. Nie pamiętała kto ją ostatni raz tak nazwał, jej prawdziwym imieniem, a nie przezwiskiem. Dawno temu tak nazywali ją ojciec, brat i przyjaciele brata, z którymi się bawiła, ale to było dawno temu. Chciała nawet za nim zawołać, że jednak zmieniła zdanie. Głos uwiązł jej w gardle. Lepiej mimo wszystko, aby sobie poszedł. Uświadomiła sobie, że wreszcie ma jakieś miłosne wspomnienie. Będzie mogła wreszcie powiedzieć, że to nieprawda, że żaden mężczyzna jej nie chciał. Uśmiechnęła się do siebie, zaczęła pociągać z butelki i patrzeć na bukiet. Kwiaty wydawały się jej zawsze ładne, tylko rosnące, a nie cięte. Potem trzeba patrzeć jak więdną, a to takie smutne. Można wprawdzie je ususzyć, jednak po co to robić czemuś co kiedyś pachniało i miało w sobie soki życia. Po kilku wypitych łykach wstała, wzięła bukiet, whisky i wróciła do domu. Wrzuciła kwiaty do pieca, zdjęła kapelusz i położyła na stole. Położyła się na łóżku z flaszką. Nie myślała o niczym szczególnym, aż butelka nie stała się pusta do połowy. Wtedy ją odstawiła koło łóżka i zasnęła.


Rano obudziła się o tej samej porze, co zawsze. Przeciągnęła się na łóżku i pomyślała, że koniecznie trzeba zabrać się do pracy. Gdy wstała, mało się nie przewróciła spojrzawszy w kierunku stołu. Siedziała przy nim Dora. Nie wiedziała, jak dziewczynka mogła wejść i jej nie zbudzić. Zawsze była tak czujna, ale wypity alkohol mógł zrobić swoje. Dora siedziała ze spuszczoną głową, jej ręce i nogi zwisały jak u szmacianej lalki, którą ktoś posadził na krześle. - Co tu robisz? - krzyknęła „złamany Nos”. Dziecko nic nie odpowiedziało. Niechętnie kobieta podeszła i dotknęła jej ramienia. - Co się stało? - zapytała już łagodnie. Dziewczynka nie podniosła głowy, ale cicho zaczęła mówić. - Mój ojciec pił z mężczyznami i podobno dostał jakiegoś ataku i poszedł do nieba. Macocha powiedziała, że tu już całkiem nie będzie mogła żyć i musi wyjechać. Nie może zabrać mnie ze sobą. Nie wie czy da radę zająć się sobą, a co dopiero kimś jeszcze. „Gruby Sam” powiedział, że teraz on weźmie nasz dom, skoro będzie opustoszały. Nie miałam dokąd pójść, nie wiedziałam, więc przyszłam tu. - głos się jej załamał. Kobieta miała duży opór, ale w końcu chwyciła Dorę w ramiona. Ściskając ją lekko powiedziała: - Cholera, nie mam pojęcia jak to zrobię, za cholerę nie wiem jak to się uda, ale chyba nie ma wyjścia. Muszę nią zostać. Dziewczynka odsunęła się i spojrzała na nią zdziwionym wzrokiem. - Kim musisz zostać? - spytała, jak to miała w zwyczaju. - Twoją mamą. - odpowiedziała uśmiechając się, przestraszona tym, co powiedziała.

Koniec


autor: Maja Hypki-Grabowska
ostatnia modyfikacja: 2020-03-21




Ta praca należy do kategorii:




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (3):


3. 2020-03-22

Dziękuję za komentarz. 


Podpis: (A) Maja Beata Hypki-Grabowska



2. 2020-03-22

Podoba mi się, lubię taki surowy realizm i świetne imiona. Fajnie było na chwilę wejść do innego świata. Podobna mentalność występowała np. w Bieszczadach (lata 70. i 80. XX w.). Kobiety przeważnie miały ciężko, dzieci zresztą też.


Podpis: (A) Marcin Kwilosz



1. 2020-03-21

Postanowiłam wrzucić jakiś dłuższy tekst, teraz gdy jest ta epidemia i siedzi się w domu i np. czyta. Początkowo chciałam dać mój dramat albo napisać coś nowego o koronawirusie. Tylko ostatecznie pomyślałam, że może zdrowiej będzie czasami oderwać się od tego wszystkiego i zanurzyć w innym świecie. Przedstawiam moje opowiadanie „Kobieta”, inspirowane kulturą popularną, westernami i tego typu klimatami. Tekst napisany już dawno, na warsztaty Barbary Elmanowskiej. Wtedy spotykaliśmy się nieformalnie u prawosławnego księdza. Inspiracją były postaci z pewnego serialu, nie pamiętam już tytułu, jeden odcinek widziałam. Zapraszam.


Podpis: (A) Maja Beata Hypki-Grabowska



komentarze  autor