Klub Literacki RUBIKON
Klub Literacki RUBIKON

...ten pierwszy Raz

Dziękuję Pani Katarzynie Krenz za usunięcie wszystkich archaicznych zdań z wyjątkiem tych, które zostały.

 

współpraca, nadzór literacki i teologiczny: Olcio

Dopuszczenie do druku: Także- takto (Jarosław Paradowski)

 

 

Drogiemu i Wielce Szanownemu Panu

Maksymilianowi Paradowskiemu

w dniu jego Pierwszej Komuni św.

 

 

Dawno, dawno bardzo temu. To było okropnie bardzo dawno temu. Z lat jakieś może...czterdzieści. Nikt wtedy jeszcze we wsi , z bab ani chłopów, nic nie przeczuwał. W powietrzu, w podejrzanych chmurskach kłębiło się już małe coś na kształt ciemnego Twin Peaksa. Przeczuć to oczywiście, że powinni. Wszak długie widły do owsa lub ostra jak brzytwa fryzjera Gruszki, kosa do koszenia trawy jest całkiem niezłą anteną. Ponoć Stasiu Dyla, rozśpiewany furmankowy tenor, przy użyciu cepa do młócenia zboża , dawno to wiedział. Szybko to dotarło nawet do proboszcza jeno ten zanotować w kronice jednak nie chcioł. Za to Stasiu Dyla tym bardziej śpiewać zaczął, mocniej, czym zaraził swych sąsiadów nowiną, że Pón Bóg nosi się z niecierpliwym zamiarem, zamiast mokrego deszczu dla pelargonii, do grubej ciuchci ze zbiornikiem pary, ciepnąć nam pewnego razu przepokraczne, bezskrzydłe dziwactwo, nieznane ziemi, i że to będzie nowy, czorny wikary. Baby godały przy skubaniu pierza, że byndzie mioł na lewym pośladku wypalonego nietoperza i podkowę, jeno, że na prawym, i że tylko łone to przy ksiynżycu byndóm widziały.

Nie opowiem jednak tym razem o wikarym, co podkuwać umiał narwane konie. Kończę więc na tym już tera i nie używam więcej gwary. Tym razem zgodnie z planem, czyli o czymś innym.

 



To było na naszej wsi. Bardzo okropnie dawno temu. Z lat ,może, czterdzieści. Tak, to było wtedy i to było na pewno na wsi w pięknym kraju nad małą rzeczką.

W zabitej twardymi, żywicznymi dechami ( a bywają jeszcze twardsze tyle, że już bez żywicy) w trochę większej niż maleńkiej wsi, leżącej u podnóża wieeeeeelkiej góry, niższej jednak od każdej we wsi szopy, we wsi nad wieeeeelką rzeką , przyszło mi przyjąć po raz pierwszy Ciało Chrystusa. Zwaliśmy ją Pomianką, tak się po prostu przyjęło, mimo, że Pomianka płynęła sobie spokojnie, nietknięta naszym zainteresowaniem, przy sąsiednich Pomianach. Tam wśród lipowo-liściastego parku, znajdował się dwór opuszczony przez zacnych właścicieli. Wprawdzie zamieszkały jednak z każdym dniem stawał się niepodobny do pierwowzoru wcale, dewastowany. Do dziś tam stoi. Tak nie straszy, jeno widokiem. Niepodobny do pierwowzoru wcale upodobnił się do zagrody.

Ta ogromna i siejąca co roku, na wiosnę, nieprzewidywalne zniszczenia w zagrodach , ludziach i inwentarzu – rzeka - latem, podczas długiej suszy zasilana była niekiedy przez miejscową straż pożarną. Oczywiście jeśli ktoś nie podpalił w tym czasie Falkowskiemu domu z drewna i słomy. Nie otwarto nowej beczki w gospodzie. No i w zbiorniku wozu strażackiego a nie na wsi, dokładnie nie wiadomo gdzie, znajdowało się paliwo, zamiast eterycznych wspomnień po nim. W trosce o życie siedemnastu szczupaków, czterdziestu ośmiu miętusów, nie więcej niż dziewięciu okoni , może z trzydziestu sześciu płoci z leszczami, których liczebność na wiosnę zmniejszał Wojtek Gąszczak łowiąc je na „oko”. Niebywały talent piłkarski i drugi po organiście, akordeonista. W trosce o ławice ryb, wodorosty i nabrzeżne kaczeńce, o wodopój powstał hydro-projekt. Projekt budowy kanału łączącego rzekę z Loch Glinianki. Mocno dyskutowany, zażarcie na różne sposoby podważany. W końcu został zaakceptowany późnym wieczorem w gospodzie. A dodać trzeba, że codziennie z samego rana, przy prawie każdym płocie, nawet psy o tym szczekały. Ten twórczy pomysł z oczywistych powodów ... jednak padł. Obszerny i rozległy, zamulany gliniastym podłożem, akwen wodny, bez łabędzi i dzikich kaczek ale z tatarakiem i karasiami, znajdował się przy drodze na małą stację kolei żelaznej. Znajdował się wprawdzie wyżej niż koryto rzeki, jednak nie zagwarantował mimo wszystko powodzenia temu przedsięwzięciu. I tak zanim operatorzy koparek uruchomili cieknące brudnym olejem silniki swoich maszyn i zaczęli kopać wytyczony kanał między zagrodami na zapłociu Loch Glinianki po prostu... wyschły, po którymś tam upalnym lecie. Nie minęło wiele czasu, krowy z rzeki wszystkiej wody nie wypiły więc przepłynęła sobie w dół do morza żwawym nurtem. A tymczasem powstał następny pomysł związany z River Pomianką. Projekt zabłysnął w umysłach co wybitniejszych mieszkańców. Selektywnie wybranych. Powstał w samo południe długiego, obfitego w słońce, suchego i upalnego lata. A lato ?... a lato trzeba powiedzieć , było zawsze dokuczliwe w upały. Ale tylko wtedy. Lasy szerokim pasem okalały wieś z zabudowaniami na linii horyzontu. Nie zapewniały jednak należytego chłodu i wilgoci. Drugi pomysł dotyczył budowy kąpielowego basenu w bliskiej Formozie; jakby to powiedzieć : na takim przedmieściu, za łąkami i za rzeką, za prawie wyschłym kanałem doprowadzającym wodę do starego, nieczynnego młyna. Basenu otwartego , ze żwirową plażą. Miał być usytuowany tak jakby u podnóża masarni, która znajdowała się na małym terenowym garbiku. Ową planowaną plażę i ów smaczny zakład mięsny dzieliła wąska pylista ścieżyna z licznymi dołami po konnych furmankach. W ulewę doły te wypełniały się wodą ku uciesze i radości wróbli, szpaków, gołębi i wron. Tym razem budowa ruszyła ostro z miejsca i nie była poprzedzona późnymi browarnymi dyskusjami, lecz w godzinach urzędowania w zacnym garniturowym towarzystwie. W okazałym budynku miejscowej władzy. Wykopano w poprzek bagiennych łąk koryto zasilające do samiuśkiej prawie masarni. Powyrywano drzewa, usunięto krzaki, wycięto zarośla. I tak właśnie powstała wersja sucha basenu odkrytego ze żwirową plażą ponieważ potężne masy wody z River Pomianka nie chciały płynąć pod górkę.

A nam bosym biedakom, w krótkich spodenkach, bez koszul, wystawiających już od rana swoje szkielety na darmowe działanie słońca i wiatru, biegających soczystym naręczem białych, niespotykanych nigdzie bzów w bukiecie o nierozpoznanym zapachu biegających po ewangelickim cmentarzu za pięknymi dziewczynkami z ciemnymi warkoczykami, pozostawała już tylko własna pomysłowość na upał i brak kąpielisk.

Z jaką zazdrością przyglądaliśmy się szpakom kąpiącym w kałużach...

Spragnieni wilgoci i chłodu budowaliśmy tamę z desek, kamieni i darni. Podnosiliśmy poziom wody na niecałe półtorej metra. Spiętrzona woda była bardzo czysta, zanim napaleni entuzjaści pływania, bez czepków, ale za to w przydługawych granatowych lub czarnych kąpielówkach - szczęśliwcy, którzy mieli je na dobrej gumce podczas nurkowania - doświadczywszy jej boskiego chłodu, robili ją po kilku minutach mętną i brudną tak, że w istocie nie różniła się już w kolorze od czarnej i tłustej jak węgiel ziemi, w której płynęła. Rozlewała się wielką kałużą na obcych łąkach, co często musieliśmy opłacać ewakuacją z ciuchami w garści. A bywało i tak, że po swoje szmaty musieliśmy się zgłosić do właściciela łąki. No i wtedy zaczynał się kabaret.

W istocie, bez tamy, nie wiem czy nie wypada nazwać jej strumykiem czy potokiem , ale czy to brzmi dumnie jak na stolicę gminy?... hm, więc może lepiej niech zostanie rzeczką…

… albo nawet tak jak na początku, rzeką.

Przyszedł w końcu czas kiedy musiałem zdjąć moje kąpielówki pożyczone po kryjomu od ojca i dać się porządnie wyszorować. Dać sobie porządnie wyszorować okolice przełyku pod szczęką... to nie było łatwe. Ani dla mnie ani dla myjącego duetu sióstr. Ociekając wodą z pianą, broniłem swoje ciało ze śmiechem przed łaskotaniem mi szyi. W końcu też trzeba było założyć kupiony, nowy, komunijny komplecik. Krótkie spodenki z podwiniętymi mankietami, marynareczka, koszula biała ,,że hej” z granatową, aksamitną wstążeczką związana w „motylek”. Pora również była na założenie białych jak śnieg na Podhalu kolanówek i obucie lśniących, czarnych lakierek. Zahartowane w biegach po chodnikach i trawie, stopy niezbyt były losowi wdzięczne za to. Wszyscy wokół, z wyjątkiem sołtysa ,trąbili w rodzinie i na podwórku, że Pierwsza Komunia to bardzo wielkie przeżycie. Sołtys nie trąbił ponieważ ważne informacje dotyczące życia wsi oznajmiał uprzedzając dżwiękiem dzwonu na rowerze. Cóż ja to sobie wyobrażałem ?... ano myślałem, myślałem biegając po kopcach z ziemniakami z procą na kamienie w kieszeni., że po przyjęciu komunii mogą się dziać ze mną jakieś dziwne rzeczy. Niezwykłe. Myślałem , może to będą dreszcze z drganiami spodenek. Gęsia skórka. Rozpali mi się w środku jakieś ognisko. Światło mnie oświeci. Jakaś niezwykła tęcza. Może doznam jakichś prądowych wstrząsów, czy wpływu nieznanych mi pól. Nie ukrywam, że bałem się najbardziej tego nieznanego co miało nastąpić. Zaskoczenie. Będę jadł ciało i to ciało Chrystusa. Zamierzałem nawet podziękować , wystraszony chciałem zrezygnować. Jasiu Skotnik i Ninka Żeleżniak z granatowymi kitkami przekonali mnie bym tak nie robił. Skubana prymuska, z pierwszej ławki przy pani. Wkurzała mnie. Zawsze zbierała zeszyty po dyktandzie, o wiele za szybko. Z Jasiem zrobiliśmy chyba pierwszy w terenie rower –tandem. Dwa męskie, zmodyfikowane i zespawane razem. Nie udało się przyjaźni z Jasiem ocalić, która po wojnie rodzinnych klanów na kamienie i pięści, ostatecznie się załamała. Za to Ninki skolei nie szło zmusić nawet kaczeńcami do nasmarowania łańcucha w szkolnym rowerze. Smyrek z przydrożnej piekarni, piekarz nad piekarze nie znosił tego zgrzytu i sypał wtedy do sznek z glancem więcej soli. Z pierwszej komunii byłbym zrezygnował, gdyby nie Jasiu, który liczył na dofinansowanie nowych konstrukcji, no a Ninka ? Ona rzekła wtedy krótko, pamiętam doskonale.

- ... a jakie ty kochany złożysz sprawozdanie finansowe, w poniedziałek, na dużej przerwie w szkole ?.. - Powiedziała nie pozostawiwszy otwartej furtki na dyskusję. Wystarczyło.

Z pamięci wyłania się czas przyznania się, bez tortur, do swojej ciemnej przeszłości.

Z pierwszą spowiedzią nie miałem ani problemu, ani strachu. Może tylko trochę. Tremy nawet nie doświadczyłem. Czy ja wiedziałem , wtedy, co to była trema ? Na tym odcinku moja rodzinka spisała się znakomicie i nie rozumiem dlaczego mówi się , że z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu koniecznie nie z brzegu bo odetną nożyczkami. Moje kochane dwie szczotki ryżowe do szorowania, czyli Krycha i Jana, na dwóch kartkach A5 w grube linie, dużymi literami, napisały mi wszystkie moje grzechy. Nie musiałem sam wyciągać ich z mojej mrocznej historii, a nawet ich przypominać. Ucieszyła mnie ta pomoc. Bardzo. I wzruszyła również . Było mi to bardzo na rękę; bowiem skupiony na kalkulacjach i prognozach w stylu: ile mogą mi dać i na co będzie mnie stać ? nie mogłem skupić się na czymś innym. Byłem im po prostu wdzięczny, że z takim zapałem i tyle pracy zamierzały zrobić nieodpłatnie wręcz. Zauważyłem przy czytaniu w konfesjonale jednak coś dziwnego. Mianowicie, że nieświadomie przekazuję kapłanowi zdarzenia, z którymi nie mam nic wspólnego.

 

Kartki miałem starannie złożone. Po wyjęciu z niegłębokich kieszeni były niestety mocno zniekształcone. Z trudem bo z trudem, mimo wszystko nadrabiając uporem... czytałem

 

- Wrzuciłem z zazdrości nową futrzaną czapkę Stefana Cygala do kibla w pałacu, w szkole podstawowej, w parku, na tzw. Formozie,

- transportowałem domowy dorobek kurzych jaj do punktu skupu ciągnąc je na sznurku w koszyku po wyboistym, nierównym, betonowym chodniku,

- patrzyłem na mamę z tatą po 21: 00 zamiast spać i świeciłem im kupioną latarką w niestosownej chwili

- zrobiłem Markowi Maryniakowi, nieodpłatnie, pół litra wódki z maślanki, popiołu, pyłu węglowego i octu z dodatkiem soli i pieprzu i przekonałem go, że najlepiej będzie smakować w starym rozpadającym się drewnianym kiblu nieopodal obornika

- podczas zabawy w ciuciu- babkę wszedłem na kredens kuchenny, który sam się najpierw odchylił od ściany, a nastepnie przewrócił na podłogę, robiąc sobie i rodzicom wiele szkody, ja byłem, cały, zdrowy i niepotłuczony,

- bardzo zmoczyłem sobie, i to celowo, gacie żółtym płynem z pęcherza moczowego, by następnie odwiedzić moją mamę w kościele na niedzielnej mszy św,

- tak bardzo przejąłem się pobiciem rekordu przez Stefana Durkę w nurkowaniu, że trzymając mu głowę pod wodą , omal go nie utopiłem

- zwędziłem pomadkę do ust, aby spodobać się kolegom, szczególnie jednemu,

- zdzieliłem torebką koleżankę, ponieważ ona uszczypnęłą w pośladek najprzystojniejszego i najbogatszego we wsi - Jana Papióra. Ponoć mojego bliskiego kolegę, wtedy o 17 lat starszego

- spuściłem ze smyczy maleńkiego pieska, który następnie zawzięcie i dotkliwie pogryzł Rysia Adamka, bo nie wierzył mi, że mogę to zrobić, ani ślicznemu pieskowi, że może być taki zawzięty ?

 

Tak się rozkręciłem w czytaniu, że chciałem jeszcze od siebie spontanicznie dodać pewien małoistotny szczegół z mojego życia. A mianowicie powiedzieć: proszę księdza te deski na naszą tamę, nie kto inny jak tylko ja, wziąłem Boruckim z podwórka. Bez tego nie powiedzianego zdania i tak zamieszanie się maleńkie przy konfesjonale zrobiło. Nie zdążyłem odpocząć po spowiedzi, gdy wyczułem napięcie małego zamieszania. Proboszcz... właściwie to ja miałem przed sobą drewniane pudło. Nie ważne, jeden jak i drugi cierpliwie cały czas mnie słuchał. W końcu ukazała się wpierw ręka, później ręka wymachująca stułą. Kapłan nie chciał moich kartek więc mogłem je zabrać z powrotem. Skupiony czułem, że ze mnie albo i przeze mnie spłynęły w dół rzeki wody. Można by rzec: wody mi odeszły...

... i tak mocno wtedy zastukał w swoje rezonansowe pudło. Odczułem to tak jakby zastukał w sam środek mojego czoła. Odchodziłem i nie wiem jak to się stało? Nie zauważyłem widocznie, że sznurówka w moich odblaskowych lakierkach była rozwiązana. Nadepnąłem ją drugim butem i omal się nie przewróciłem tracąc na chwilę równowagę. Byłby to niezły przykład pokuty, gdybym przywitał się wtedy twarzą z szarą, granitową, posadzką fugowaną cementem.

 

Choć to było dawno temu, jakby dziś- pamiętam- część artystyczną Pierwszej Komuni Świętej, czyli przyjęcie komunijne i wręczanie mi prezentów. Życzenia gości i kwiaty nie utrwaliły mi się za bardzo w pamięci. Trudno się temu chyba dziwić. W moim przypadku prezentów było aż... jeden i... jeszcze jeden. I cała fura pieniędzy, która spowodowała, że ugięły mi się z wrażenia kolana. Tyle wcześniej jeszcze nigdy nie miałem. Kasę odkładałem do kieszeni moich krótkich granatowych spodenek. Nie na długo co prawda, ale miłe wrażenie pozostało. Jakże ja wtedy byłem Bogu wdzięczny, że spowodował tak piękną uroczystość. Zebrałem 1460 zł w banknotach NBP. Duży wkład w oczyszczenie mnie do komunii miały moje dwie starsze siostry no i sam zacny ksiądz proboszcz. Wcześniej o tym pisałem.

Skupmy teraz uwagę... teraz bowiem... kolej na braci.

 

Zgłosili się samodzielnie, dwaj starsi. Zaproponowali pomoc w opiece nad pieniędzmi, coś jakby nadzór bankowy, skrytka walutowa, bezpłatna usługa przechowywania pieniędzy, trzeci filar jakby. Można jednak niekiedy liczyć na rodzinę, przyjdą na pogrzeb, albo nie przyjadą na wesele i nie przyślą prezentu. Młodszy braciszek, mistrz świata w rzucaniu we mnie widelców, jakby przewidywał, że mój okres świętości związany z przyjęciem Pana szybko się skończy, do spółki z nimi nie przystąpił. Być może przeczuwał dramatyczny, dalszy swój los. Stał przezornie z boku jak milczący, skacowany kibic na rannym meczu miejscowej elzetesówki. I wyczekiwał , co to dalej z tego będzie ? Bracia mieli obawy do moich kieszeni. To fakt. Wypchane jak worki chomika mogły prowokować i zachęcać do... ? a lepiej o tym nie myśleć przy takim święcie. Kupili więc i bardzo słusznie, plastikową skarbonkę. Miała kształt domku, z kominem przez, który wkładało się pieniądze. Bardzo spodobała mi się taka pomysłowość, która odciążała moje kieszenie. Nie musiałem braciszków nawet bardzo prosić, aby całą treść z kieszeni umieścili w plastikowym skarbcu. Zrobili to bardzo chętnie samodzielnie. Skarbonka miała mi zagwarantować, że z moich funduszy nie zniknie ani jeden grosz. Była przecież szczelna i zamykała się na kluczyk. Z prawdziwym podziwem patrzyłem jak oni pieczołowicie wciskali tam kolejne papierki do skarbonki. Nie przypuszczałem jednak ani na chwilę, że widzę je wtedy po raz ostatni. Cieszyłem się natomiast bardzo z wygody jaką mi stworzyli. Trochę byłem zmieszany , gdy najstarszy oznajmił mi kiedy nie spodziewaliśmy się już więcej gości, że postanowili kupić parkę kanarków i klatkę. Nie wiedziałem, czy zebrana kasa wystarczy, a jak coś z tego zostanie to na co znowu może braknąć ? O nic z resztą nie pytałem, mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Byliśmy przecież związani więzami krwi. Na drugi, czy trzeci dzień po przyjęciu, w okresie kiedy nie widziałem nad swoją głową srebrnej aureoli, choć się jej spodziewałem, naczelny rodziny dyskretnie, krótko i sprytnie zapytał:

-Gdzie masz pieniądze?

Nie wiem czy pokazałem mu wtedy kieszenie moich krótkich granatowych spodenek. Sprytnie mi zadał to pytanie. Sprytnie, bo w czasie kiedy nie wypadało mi zacząć już kłamać i lawirować. Był to tak zwany Biały Tydzień. Powiedziałem więc prawdę.

Dalsze losy zawartości moich kieszeni są mi nie znane. Jedno wiem, że ani kanarków, ani klatki, ani reszty, ani całości miałem już nie widzieć i nie widziałem. Nawet nie wiem gdzie podziała się różowo-kremowa, plastykowa skarbonka z kominem ?

Uczciwość i rzetelność moja, której się nie wstydzę, skoro dziś nie wstydzi to co wstydzić naturalnie powinno, karze mi jeszcze wspomnieć o prezencie. Jednym i jeszcze jednym.

Otóż mój ojciec chrzestny, wujek Władek z Piotrówki, ofiarował mi zegarek marki Ruhla. Srebrny na rękę . Lewą. Nie bardzo wtedy popularny był tak bardzo pożądany w mojej grupie wiekowej. Wujek zaszklił mi oczy przy wręczeniu tego prezentu. I z jaką dumą ja go pokazywałem kumplom na nieszporach, popołudniu ? podczas wspólnej fotografii z proboszczem... Nikt nie odgadł do tej pory, a lat minęło już całe wieki, dlaczego ja –jedyny - na komunijnej fotografii stoję odwrócony lewym bokiem. Przekonany, że coś będzie widać na moim lewym przegubie. Z zegarkiem nie mogłem się rozstawać. Jakaś dziwna więź mnie z nim łączyła, ponieważ dopominał się o częste nakręcanie i ustawienie na właściwym miejscu dwóch wskazówek. Sekundnika nie musiałem ustawiać bo go nie było. Spałem z nim. Wiadomo, że nie z sekundnikiem, tylko z moim wyczarowanym i wymarzonym czasomierzem na skórzanym pasku. Myliśmy się i kąpaliśmy razem w ocynkowanej wance, choć tego piekielnie nie znosił. W końcu musiałem przełożyłem go na prawą rękę, albowiem bałem się o niego przy rąbaniu drewna , przy przybijaniu sztachet do płotu, no i pracy w ogóle . Z powodu wstrząsów tracił poczucie dyscypliny czasu i zamierzał przyzwyczaić mnie do rozbieżności jednej godziny , na dobę.

No a ciocia Marta... ? , moja matka chrzestna, ta to mnie dopiero zaskoczyła. Bez orkiestry- spokojnie - jednak z ceremoniałem, że aż ciocia Wikcia, która kradła nam wodę z beczki kiszonej kapusty, zapiszczała z zachwytu. Dostałem od cioci Marty kąpielówki. Małe, zgrabne, wcale nie do kolan. Były wprawdzie używane, ale za to całe. Nic nie szkodzi. Starannie w biały papier zapakowane, skupiły mą uwagę . Było to jeszcze na długo przed erą worków foliowych , styropianu i celofanu. No i były niebieskie w białe pasy. Dostałem zgrabne kąpielówki na mocnej gumce. Z jedną jeszcze do wymiany. Choć ich od razu nie przymierzyłem; wiedziałem, że nie oddam ich nikomu. Do dziś nie wiem z jakiej flagi ona je zrobiła ...?

Z martwymi przedmiotami tak już bywa. Znikają z naszego życia prawie jak oddechy wtopione w powietrze.

I tak zegarek nie zdążył odcisnąć się na mojej ręce w postaci nieopalonego miejsca. Kąpielówki z zapasową gumką nie doczekawszy się telewizji, ani porządnej fotografii straciły się w niepamięć. Znikneła również treść kieszeni z moich krótkich granatowych spodenek.

Pamięć jest duchem historii. Pamieć w ogóle dobrze mieć w sytuacjach osób podatnych na straty i zagubienia. Dobrze ją też mieć przy pożyczaniu. A już w ogóle jest niewskazana, u osób, którym winni jesteśmy gumkę do mazania lub kwiatki. Pamięć jest siostrą i kluczem prawdy. Nie wiem tylko czy starszą ? Pamięć i prawda to kamienne fundamenty życia. Czyż więc nie powinienem przystąpić do pierwszej komuni jeszcze raz ? Teraz, obecnie kiedy patrzę wstecz. Czemu nie...? mogę choćby zaraz.

Oczywiście mógłby ktoś złośliwie podejrzewać, że chodzi mi wyłącznie znów o ekonomię życia. To nie prawda. Bracia jeszcze żyją. Siostry jeszcze pisać umieją. Gorzej ze mną. Mnie zostało tylko już czytanie jeśli znajdę okulary. Wiem natomiast, że teraz, lepiej można, w sumie po co ? zabezpieczyć swoje, dobra. Komunijne również.

Wiadomo, że moi zaproszeni, kochani goście, których portrety przechowuję w pamięci przez cały czas, ci co mi wtedy od siebie dali cokolwiek , nie mając prawie nic, żyją obecnie inaczej i gdzie indziej. Nie mogą przecież mi nic dać. Tak więc niczego nie mając o nic nie musiałbym się martwić. A to co bym w takim momencie dostał zabrać nie w sposób. Jednak dopiero teraz (boleję nad tym) po przyjęciu Małego Okrągłego Baranka – przeczuwam to- ­ zadrgały by mi kolana... w moich krótkich granatowych spodenkach z dziurawymi kieszeniami.

Albowiem teraz , jest już Taki Wielki Ktoś , który króluje nad moimi myślami...

... i jest mi z tym baaaaaaaaardzo dobrze.

 

 

W pięknym kraju nad Pomianką, to nie czary,

spadł z nieba naprawdę czorny wikary.

 

autor: Zbigniew Gawiński




Średnia ocena pracy to:
Ilość głosów: 0

Zaloguj się aby mieć możliwość oceniania prac.



Komentarze (0):


komentarze  autor